On, zapytany, powie, co myśli i wie, ale czyż go zapytają i czy usłuchają tego jedynego głosu życzliwości?
Więc proboszcz potniał, wachlując się fularem, na drogę wyglądał i aż skoczył, ujrzawszy przed sobą niespodziewanie Witolda.
Dziedzic Skomontów włożył ręce w kieszenie, a przechylając się w takt gwizdanego walca, przypatrywał mu się impertynencko.
— Czy proboszcz tańczył kiedy? — zagadnął wreszcie skubiąc projekt na wąsiki.
— Alboż księża tańczą, moje dziecko? — odparł dobrotliwie.
— Oho, i jak! Sam widziałem! Taki sobie świątobliwy kanonik brał z gracyą poły sutanny, fik, fik, i śpiewał:
Anna, zu dir mein liebster Gang! mein bester Gang, mein letzter Gang!
Anna, dir dien ich mein Leben lang — mein Leben, Leben lang![1]
Tu Witold podniósł poły swego żakietu i wykonał przed księdzem taniec mocno wątpliwej dystynkcyi. Śmiał się przytem, jak szalony.
— Dobrze to wyglądało! — rzekł, skończywszy. — Biliśmy brawo, aż się teatr trząsł!
Proboszcz brwi zmarszczył i ramionami ruszył.
— Niegodne to uczciwego człowieka patrzeć na takie bezeceństwa i słuchać. Ludźmi jesteśmy, i wiele złego się dzieje, ale to nie racya publikować występki. To jakby ktoś ranami i nagością świecił. Nie honor to, moje dziecko, i niezdrowa zabawa.
Witold wykręcił się na pięcie i, dalej gwiżdżąc, ruszył ku bramie.
Wzrok miał krótki, więc daremnie szukał po drodze.
— Nie widać tam nikogo? Bryczki jakiej? — zagadnął furmanów.
— Nie widno! — odparli — tylko ot tam, pod figurą, idzie panicz z zaścianka piechotą.
— Idzie? Radosna wieść! Może nas wypuszczą nareszcie z tej spelunki[2] przed wieczorem. Dmuchnę sobie do