Poświcia zawracać kontramarkę tej samotnej turkawce! Warta grubych pieniędzy!
— No, no! Zbliż się, robaczku! Damy ci tu za wszystkie czasy!
Pomimo pogróżki, nie czekał zbliżenia się brata. Wycofał się ostrożnie poza linię pierwszych strzałów. Pociągnął za sobą księdza.
— Proboszcz gości zostawił nad pustą butelką, to ładnie! — rzekł.
— Ach prawda! zaraz świeżą przyniosę! Coś się Marek opóźnia, ale mówił mi wczoraj, że przyjdzie.
— Bardzo to chwalebna z jego strony odwaga! — odparł młodzik głośno, a w duchu dodał: idź, klecho, po miód, nie pokumacie się przynajmniej za naszemi plecami!
— Idzie już, mamo! — objaśnił, sadowiąc się na kanapie.
Wszyscy się wyprostowali, odchrząknęli, marszałek rozłożył przed sobą plik papierów, podanych mu przez panią Czertwanową. Wszystkie oczy utkwiły w drzwiach: zapanowało uroczyste milczenie.
Po chwili drzwi te rozwarły się szeroko i, schylając swą wysoką postać, wszedł Marek.
Jakby dla kontrastu[1] z tem eleganckiem gronem sędziów, miał na sobie samodziałową ciemną kurtę, ściśniętą skórzanym paskiem, na nogach buty długie, zakurzone wędrówką, w ręku wypłowiałą czapkę.
Wszedłszy, wyprostował się hardo, oczyma przeszedł zgromadzenie i nieznacznie się ukłonił.
Powitanie to chłodne i lekceważące zasępiło na wstępie już wszystkie twarze: odpowiedziano niedbałem kiwnięciem głowy.
Młody człowiek znów obszedł pokój wzrokiem, szukając krzesła, ale były zajęte, a proboszcz gdzieś miód wygrzebywał z piasku, więc Marek przystąpił do otwartego okna, oparł się ramieniem o futrynę i tak, profilem[2] zwrócony do towarzystwa, czekał zaczepki.
— Już trzy godziny czekamy na pana! — zaczął marszałek — zwątpiliśmy, czy pan się stawi na wezwanie.
— Jestem! — padł od okna jeden wyraz.
— Czy pan ma jakie wytłómaczenie na swe karygodne zachowanie się względem młodszej i uboższej rodziny? Co pan ma na obronę?
— Nie słyszałem oskarżenia jeszcze! — rozległo się lakonicznie.
— Krzywdził ich pan i wyzyskiwał swe położenie.