res i położył przed zebranymi na stole kilka arkuszy papieru.
— Piętnastego września zeszłego roku kupiłem od matki 40 morgów gruntu, zwanego Zwirble, za 2.400 rs., oto kwit i akt sprzedaży. Dwudziestego siódmego października sprzedała mi powtórnie 30 morgów za 1.300 rs., zapłaciłem należny siostrze posag 5.000 rs., dałem trzy razy po 500 rs. pożyczki, oddałem wedle umowy z folwarku siostrzanego, który dzierżawię, 500 rs.; ogólnie wypłaciłem przez ten rok 10.700 rs. gotówką. Oto moi świadkowie!
Spracowaną swą, ciemną dłoń położył na dokumentach owych i odetchnął głęboko. Smutek bezbrzeżny i boleść objęły mu lica. Pokiwał głową, patrząc, jak sędziowie z zajęciem jęli przeglądać te dowody kolosalnej[1] pracy i coś szeptać między sobą.
Witold i pani Czertwan pobledli. Ksiądz szeptał hymn dziękczynny; syn marszałka, nie wiedzieć dlaczego, uśmiechał się z tryumfem. Milczeli teraz wszyscy. I znowu Marek podniósł głos i mówił:
— Więc ja złodzięj i szalbierz, więc ja intrygant? Może dziwią się panowie, skąd wziąłem te tysiące? Spytajcie tego młodzieńca! on wie, on mówił, że poświckiem złotem płacę! Nie obcy to był i nie wróg, ale on, brat; uczciwe nazwisko rzucił na poniewierkę i oplwał; nie badał, nie pytał, nie ujął się, ale pierwszy błotem rzucił! Zapewne, skad on wiedzieć może, jak się uczciwie pieniądze zdobywa? On pracy nie zna, brał gotowe i używał, a gdy zdobył grosz, to w karty tylko!... I jam miał go uczyć, objaśniać, pomagać?... Jakim sposobem, panowie?... Nie pójdzie on ze mną, ani z pieńką[2] Niemnem, ani z opasami do Prus, ani do Wiłajek nad jezioro, nie zniesie szarugi zimowej, ani słot jesiennych na dworze, chyba dla fantazyi[3] tylko chwilowej... Nie zechce cierpieć niewczasu i niedostatku dla tych pieniedzy, których tyle potrzebuje... Dlatego on miły i wesół, każdemu dogodzi, zabawi. Troska go nie gryzła, trud nie zdziczył, cierpienie nie wzięło humoru i myśli swobodnej. Dlatego on dobry, a ja zły, i ponury, i niedostępny!.. I oto stoję przed wami, a tyle sromu rzucono mi w twarz, żem z za niego nie powinien i spojrzeć nawet w oczy wam wszystkim, tylko uchylić czoła i wstydzić się...
Odstąpił kilka kroków od okna, nieznacznie spojrzał w stronę powojów, i znów krew łuną ciemną oblała mu policzki.
— Cześć ci, bohaterze!... — zabrzmiało szeptem z za okna.