— Nie, panowie! znam ja męki wszystkie, ale wstydu nie znałem i nie poznam! Schylam ja kark przed wami, boście starzy i szanowni, ale się nie sromam, wzroku waszego się nie boję!
Czego oni chcą ode mnie? Mówią, żem kradł: leżą przed wami dokumenty; żem wyzyskiwał: macie cyfry, rachunki; dowodzą, żem plany przywłaszczył: na co mi one? Ja swoją ziemię tak znam, jak duszę własną, a plany złożyłem w kancelaryi ojcowskiej, w Skomontach, tylko oni szukać nie chcieli. Niech kto pójdzie tam, w szafie ściennej je znajdzie i tu przyniesie...
Działu żądają, spytajcie dlaczego?... Czy ja im granice zajeżdżam, czy w gospodarstwie przeszkadzam, czy bronię zmian i ulepszeń?... Ani czynem, ani słowem, ani myślą nawet nie wszedłem im w drogę. Nie zgwałciłem na piędź ojcowskiego działu. Strzegłem tylko całości tej spuścizny! Strzegłem, bo wiedzą moje ręce i głowa, jak to drogie i jaka siła tkwi w tej ziemi rodzinnej! I to jest mój grzech i cały występek!...
Przeto się nie wstydzę! Panowie obywatele! wyście sami nad rolą tą osiwieli, zgarbieli! Pobróździł wam ten mozół czoła, zrósł z duszą! A ja na was patrzyłem i na praojców pamięć i tak czyniłem i czynić nie przestanę, gdyż zhańbiłbym się i spodlił!...
Domy macie, i mienia, i rodziny! I może wam we śnie kiedy stanęło, że domy piorun zburzył, a mienie, jak proch marny, poszło w rozsypkę! Jeśli ta zmora was kiedy trapiła, to spójrzcie na mnie: oto ja zmorę tę na jawie bezustannie w piersi noszę i cierpię, ach, jak cierpię! Nie żal mi lat młodych, choć mówią, ze jak szczęście piękne, i nie żal życia! Poświęciłem dla tej idei mojej i nauki, swobodę i nie wziąłem dla siebie nic z tego, co synowie wasi mają, czem są bogaci! Wiek przeszedł, i wy myślicie, że rzucę teraz mój trud, odstąpię tego, com zdobył?
Chcą działów oni; panowie! weźcie krew mych żył lepiej, rozedrzyjcie mnie w sztuki, w loch rzućcie na wieki, bo ja wiem, dlaczego oni działu tego chcą, i nie dam go!...
Urwał i czekał. Żaden trud i żadna męka nie wyczerpała go tak, jak ta spowiedź pierwsza, jak ta mowa jedyna, do ludzi.
Po zgromadzeniu od kilku chwil powiał jakiś szmer zmieszany: marszałek w ziemie wbił oczy, Illinicz chustka ocierał czoło i powieki, stary Rymwid w twarz oskarżonego utkwił przenikliwe oczy i wąsy kręcił, poważny i zamyślony; Olechnowicz i Radwillowicz zetknęli głowy i coś szeptali, gestykulując, a syn marszałka wstał z kanapy od boku Witolda i, zaczerwieniony, przejęty, postąpił wahająco w stronę Marka. A on, zmęczony, dysząc prędko,
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/193
Ta strona została przepisana.