proszenie, by spoczęła w pokoju. — Wstąpiłam za interesem na chwilkę.
Tu zwróciła się do Marka, który nieco się usunął, i spytała:
— Czy zastałam pana Ragisa?
— Nie, pani! W zaścianku od rana drzewo przyjmuje!...
— Ach, szkoda, że go niema! Przyniosłam mu prezent...
Sięgnęła za siebie, na ławkę i położyła na oknie przedmiot jakiś okrągły w batystowej chusteczce.
— Czy wolno zobaczyć, co takiego? — zagadnął Witold z umizgiem.
— I owszem, tylko ostrożnie, bo kole!
— Jeż! — krzyknął student, zaglądając.
— A to się stary ucieszy! — zaśmiał się ksiądz.
— Szczególne amatorstwo! — zauważyła lekceważąco pani Czertwanowa, otrzepując ręce.
A Irenka mówiła wesoło, wciąż zwrócona tylko do milczącego Marka.
— Wybrałam się na spacer dzisiaj pieszo i łódką, bo na promie taki ścisk z pana drzewem, że ani marzyć o przedostaniu się tamtędy. W trawie na Dewajte znalazłam to zwierzątko i zabrałam, uradowana, że zastąpi może spalonego faworyta.
— Dziękuję pani! Odniosę go zaraz chrzestnemu — rzekł, sięgając po jeża.
— A! broń, Boże! Zostawimy go łaskawym względom księdza proboszcza, a pan mnie przeprowadzi. Wszak może pan już odejść? Sąd skończony?
A zatem byta tam, za ścianą i słyszała wszystko! Pod panią Czertwanowa zachwiały się nogi, Witold zbladł, stracił cały swój rezon. Nie dla uszu pięknej panny i bogatej dziedziczki była ta sprawa i takie zakończenie. Teraz dopiero zawstydził się i okropnie spokorniał.
— Za chwilę służę pani! — odparł Marek, zbiżając się do marszałka.
Pozostali u okna, zakłopotani widocznie, nie wiedzieli, co mówić, a Irenka nie raczyła zacząć rozmowy. Pani Czertwanowa odzyskała pierwsza przytomność.
— Pan Marwitz wyjechał? — zagadnęła, silą woli zdobywając się na uprzejmy uśmiech.
— Tak, pani, wyjechał! — odparła panienka, schylając się do Margasa. który, czekając na pana, leżał pód oknem.
— Pani się zapewne czuje strasznie osamotniona w naszych stronach? — zaczął Witold.
— Nie, panie. Mam dużo zajęcia w domu, nie mam czasu na nudy — rzekła chłodno, patrząc na niego.
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/197
Ta strona została przepisana.