— Ach, cóż to za wstrętny pies! — zawołał — i pokaleczony! Pani się nie boi dotykać go?
— Przecież go znam. To pies pana Marka, codzienny gość w Poświciu. Opalił się, biedak, w pożarze, pilnując pańskiego dobra. Bardzo go lubię!
Pogładziła zwierzę, łaszące się do niej i spojrzała do pokoju.
Marek kładł swój podpis pod wyrokiem, otoczony gronem poważnych obywateli, i milcząc przyjmował ich tłómaczenia i uściski.
— Czy wolno mi już odejść? — zagadnął marszałka.
— Możemy wszyscy się oddalić — odpowiedziano razem, ruszając się z miejsc — obyż za rok zejść się znowu w zgodzie!
Podano sobie dłonie; syn marszałka przystąpił do Czertwana ostatni.
— A mnie czy pan pozwoli podać sobie rękę, choć bardzo mało się znamy? Obyż to było na dobrą dalszą znajomość i bliższe porozumienie! Nauczyłeś mnie pan dziś więcej, niż szkoły i uniwersytet. Proszę pozostać i nadał mistrzem i przyjacielem. Do widzenia rychło!
Tłum żegnał proboszcza i wychylał się przed plebanię. Zajeżdżały powozy, żegnano się, wołano, kłaniano. Wśród zamętu Witold stanął obok Irenki i z cicha, żebrzącym głosem spytał:
— Może i mnie zrobi pani tę łaskę i pozwoli się przeprowadzić?
Potrząsnęła głową i, cofając się, wsunęła rękę pod ramię Marka, jakby szukając tam obrony przed napaścią.
— O, nie, dziękuję panu! Mamy wiele spraw poważnych do roztrząsania. Nie zabawi to pana.
Niedbałem skinieniem odpowiedziała na ukłon głęboki i ruszyła pieszo na szlak zakurzony, nie troszcząc się, co pomyślą i powiedzą pozostali.
Dziwnie bo wyglądała ta para. On, jak zaściankowiec, zgrubiały pracą, ona, jak królewna z bajki, taka piękna i delikatna! Co między nimi mogło istnieć wspólnego?
Po chwili milczącej wędrówki rzekła, jak zwykle, pierwsza:
— A zatem ten sąd to był ostatni smok Wejdawuta. Już leży pokonany, bez zębów, a jenerałowie w prochu. Czego pan chmurny jeszcze? Czego panu jeszcze brak?
— Ja zawsze taki! — szepnął swoje ulubione zdanie.
— Nie! Umie pan mówić, czuć, porywać za sobą! Poznałam dziś dopiero pana i dlatego pytam raz drugi: czego panu brak? Wyzywała go, szła naprzeciw zaciętej duszy, prosiła,
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/198
Ta strona została przepisana.