Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/20

Ta strona została skorygowana.

— Cóż myślisz? — zagadnął Ragis z odrobiną niecierpliwości.
— Zobaczymy! — była lakoniczna odpowiedź.
Stary ramionami ruszył. Nie było co gadać z takim człowiekiem.
Długą jeszcze chwilę szumiały tylko dęby święte i szeleściły pod stopami paprocie, aż kaleka znowu się odezwał:
— Już ja wiem, co będzie: to, co zawsze z tobą! Krzywda i krzywda. Macocha zrobi, co zechce. Zmarnuje się ojcowizna w rękach faworyta Witolda, zmarnuje się i on, i Hanka — i ty! Znam ja tego, co odchodzi, i tych, co zostają.
— I mnie? — spytał Marek z naciskiem.
— I ciebie! — potwierdził stanowczo stary. — Może nie?
— Nie wiem! — odparł, ramionami ruszając.
— Ot, to posłuchaj! Byłby z ciebie człowiek, żebyś miał własną ziemię, własną żonę i własnego brata. Kto tego nie ma, ten, bracie, opadnie, jak liść jesienny, omszeje bezużyteczny, jak dziki kamień! I z tobą tak będzie!
Musiał to wreszcie i posłyszeć Marek, bo raz pierwszy podniósł na towarzysza swe oczy, siwe, jak stal, a spokojne, jak tonie bezdennych wód.
— Dlaczego? — spytał.
— Bo ci nie własne Skomonty, gdzie przepracowałeś dziesięć najlepszych lat, ani żona dla ciebie — Marta Wojnata, i nie brat — Łukasz Gral.
— A wy co mieliście własnego, Rymku?
— Ja? — stary się zamyślił. — Ja miałem w twoim wieku chorągiew nad sobą, szeroki świat i wielką myśl. Rzuciłem wszystko i, choć przyniosłem do domu to drewno tylko i blizny, nie pomieniałbym swej doli na twoją... na waszą teraz!
— To Kazio dobrze zrobił, że zbiegł?
— Niedobrze, ale może najrozumniej!
— Zobaczymy! — powtórzył swoje Marek.
Wyszli z lasu na szeroką uprawną równinę. W dali czerniał dwór nad Dubissą, ku któremu poszły oczy obu, i w jednej myśli zapewne przyśpieszyli kroku. Czekano tam ich niecierpliwie.
Nie mówili nic więcej. Brama odwieczna z daszkiem i jakąś sentencyą[1] łacińską, wyrytą na sczerniałej blasze, z wizerunkiem Bogarodzicy u szczytu, otwarła się pod dłonią Marka.

W domu świeciło jedno tylko okno narożne, szeroko otwarte. Gdy się zbliżyli, doleciał ich gruby głos, recytu-

  1. Sentencya — zdanie moralne, przysłowie.