Powiódł okiem po niebie, otworzył usta i cofnął, co rzec miał.
— Po co gadać o tem, czego nie będzie! — zamruczał.
— Co to szkodzi? Pan jest na drodze do skarbów i pewnie dosięgnie, czego żąda. Czy pan kiedy w życiu odstąpił od swych pragnień? Chyba nigdy!
— Odstąpiłem! — odparł chmurno.
— Być nie może! Pan wrócił z drogi? To nie do wiary! I dlaczego? Przeszkody były za wielkie?
— Cel za mały! — rzekł niewyraźnie.
— Ach, to już wiem! Mówił mi pan Ragis kiedyś, pod dębem. Ustąpił pan narzeczonej i desperowałeś[1] potem okropnie.
— Co chrzestny może wiedzieć o mej desperacyi? Kiedy ustąpiłem, to i nie desperowałem! Nie było woli Boskiej i koniec!
— No, ależ ona teraz owdowiała! Może pan wrócić!
— A mogę!
— Zatem po roku nabywa pan Skomonty i zakłada pan rodzinę! — rzekła z widoczną ironią[2] w głosie.
Skinął głową. Rysy jego twardniały z każdą chwilą, ponuremi oczyma błądził po drodze. Choćby miał zginąć, nie wyzna jej tego, co czuje; nie usłyszy od niego słowa prawdy.
— Szczęść panu Bóg! — uśmiechnęła się lekko — żałuję, że na tym ślubie nie będą obecną, bo zapewne w ciągu tego roku wyjadę.
Zdziwił się Marek i spoglądając uważnie na nią, spytał:
— Daleko pani pojedzie? Na długo?
— Do Ameryki, wrócę jesienią. Pan Marwitz stracił poniekąd z mojej przyczyny Clarka i zasypuje mnie rozpaczliwymi listami. Muszę go pocieszyć i rozerwać w samotności. Czy na długo? Nie wiem. Może na zawsze! Może pan chce kupić ode mnie Poświcie?
Pobladł aż do warg. Zadrżało mu ramię.
— Pani żartuje — rzekł — pani nie myśli sprzedawać, a ja kupować nie mogę. I pani zostanie.
— Bardzo wątpliwe! Co ja tu mam i kogo? Pan bohaterem jest, Wejdawutem, więc niedostępne są pana duszy ani tęsknota, ani osamotnienie, ani pustka w wielkim, uroczystym domu! A ja zżyć się z tem nie potrafię, nic mi nie zastąpi domowego ogniska w przyjaznem gronie, życzliwego słowa, serdecznego spojrzenia, wszystkiego tego, com miała dotąd u mego przybranego ojca w Drakecity! Nie rozumie mnie pan, bo pan jest wyższy nad takie