— Może ty niechcący skrzywdził kogo, a teraz przypomniałeś? Podówczas to człowiek nigdy zasnąć nie może!
— Nie, ojcze, żebym krzywdę przypomniał, tobym się zaraz wrócił i naprawił. Tak mi coś przyszło.
— Może zła myśl, bo i to sen bierze z oczu. Zmów pacierz — dodał — do cudownej Panienki. Zaraz ci Ona sen zeszle.
Stary strwożony, a ufny w tę wielką pomoc, począł odmawiać półgłosem:
— Swejka Marya, miłystos piłna, Wieszpatis su tawimi.
— Pagyrtas tu tarp meteriu, ir pagyrtas wassias żiwota tawo, Jezus — wtórował mu gorącym, błagalnym szeptem głos Marka.
Po »Amen« stary, pewny dobrego skutku, owinął się burką i zachrapał.
Długo jeszcze cichym szmerem, z akcentem głębokiego smutku i prośby, brzmiało od posłania Marka kilka razy.
— Melskis uż mus grieszus dabar ir in wałandoja smerties musu. Amen.
O świcie Ragis wstał i chciał wyjść nieznacznie, by nie budzić śpiącego, ale posłanie było już puste. Wyjrzał na podwórze.
Na świeżo ociosanej belce Marek siedział zgarbiony, i tak, jak go stary nauczył, ćmił fajkę, zapatrzony w kłąb dymu; chłodna rosa błyszczała na jego odzieży.
— Już tutaj? Po coś się zerwał tak rano? — zawołał niezadowolony.
— Nie zwykłem się wylęgać! Noc długa!
Oj, długa, bardzo długa wydała mu się ta noc bezsenna, ale nic więcej nie dodał i zagadał coś o budowli.
Ten przedmiot pochłonął całą uwagę Ragisa i przerwał uwagi i gderanie.
Gdy cieśle przybyli, Marek wziął też siekierę w ręce i zamieszał się z nimi w robocie. Nie pomogły prośby ciotki i krzyk kaleki, ciosał tak wytrwale, jakby tem na chleb miał zarabiać, nie odpowiadał nawet starym.
Żyły mu nabrzmiewały na rękach i czole, po twarzy biegł pot, ale nie ustawał. Bez surduta, schylony nad drzewem, przetrwał do wieczora.
Dnia tego przed niedzielą chłopi pracowali zawzięcie mało kto się odzywał, o zmroku jeszcze brzmiały siekiery,
Nagle od bramy rozległ się obcy glos:
— Pochwalony Jezus!...
Marek głowę podniósł, topór mu zawisł w powietrzu. Na podwórzu stał Sawgard, ekonom poświcki, konno. Nie dojrzał go wśród robotników, nie czekając więc odpowiedzi na pozdrowienie, zwrócił się do Ragisa:
— Niema tu naszej panienki, kumie? — spytał żywo.
— Już dwa miesiące, jakem jej nie widział...
— I pana Marka niema?
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/207
Ta strona została przepisana.