Zdyszany, drżący, zlany potem, wyprostował się.
— Czółna! — zawołał takim tonem, że, kto żyw, ruszył się.
Nie upłynęło minuty, pięć łódek podano. Skoczył w pierwszą, zatknął przed sobą żagiel, wziął wiosło, popłynęli.
Noc tymczasem zapadła, i biała, jak mleko, a do kości przejmująca chłodem mgła zawisła nad całą okolicą. O krok nic nie widać było, oprócz gęstego tumanu, wśród którego, jak skierki, świeciły pochodnie. Nareszcie i one poginęły. Noc przerwała poszukiwania na lądzie. Zresztą przez długi dzień przetrząśnięto całą okolicę, pozostała tylko rzeka, nieubłagana, zdradna i wiecznie tajemnicza.
Chłopi rozeszli się, obiecując nazajutrz przyjść z niewodem, szukać zwłok; Ragis i Sawgard zasiedli w oficynie i, stękając, gadali o wypadku, otoczeni kilku emerytami. Reszta służby była w czółnach z Markiem.
— A szukaliście na Dewajte? — pytał kaleka.
— Gdzie nie szukali! — rzucił desperacko stary ekonom. Dąbrowę strzęśli od krzaku do krzaku, wołali, zaglądali do lochów, ani śladu.
— A byli na starem cegielnisku?
— Byli...
— A w olszynie, tej grzązkiej, za Bubiszkami?
— Byli...
— To nic innego, tylko ją woda zgubiła! Oj, bierze ta nasza Dubissa, bierze ofiar co roku! Pamiętacie księżego synowca, i Butwiła starego, i żonę Kantrymasa z dzieckiem? Było jej samej nie puszczać!
— Boże, Boże! — lamentował Sawgard, włosy targając — i mnież to przyszło takiego końca doczekać! A takie to było dobre, i wesołe, i rozumne! Takeśmy ją wszyscy pokochali, a ona do nas przywykła, jakbyśmy razem wiek przeżyli! Tak się cieszyli, jak przyjechała, tak witali, tak dogadzali. I ot na co? Na zgubę tej pieszczotce naszej, tej nadziei!
— Szkoda, szkoda! — kiwał głową Ragis — taka młodość i zmarnieć! Nic nie pomoże, jak Bóg co sądzi! Murem się od śmierci odgródź, a przelezie, jak trzeba.
— Wyjdźmy, zobaczymy, może pan Czertwan wraca — westchnął Sawgard.
— Ej, nie wróci on, nie wróci, aż sam zmarnieje lub zginie! — zamruczał kaleka smutno.
— Aha! — potwierdził ekonom żałośnie — i mnie się zdaje, że oni przylgnęli do siebie. Patrzałem z radością, jak szli czasem we dwoje, i błogosławiłem im w duchu. Ot i nabłogosławiłem! Boże miłosierny, zdejm z nas twoje karanie!
Rękawem kapoty otarł łzy i zamilkł, i wszyscy za
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/209
Ta strona została przepisana.