— Niech idzie, dobrodzieju, niech idzie! Nie bójcie się, złego sobie nie uczyni, chrześcijańską, złotą ma zbroję na duszy! Ale żal mu serce rozpiera; niech idzie, może mu Bóg łez użyczy! Może zapłacze!
Marek wyszedł. Po chwili dopiero przypomniała sobie starowina, że go puściła bez kurty, w mokrej koszuli, wybiegła, ale już go nie dojrzała.
Wielkimi krokami szedł tąż drogą, którą w ów pamiętny dzień sądu przeprowadzał Irenkę. Margas nieodstępny szedł za nim o krok teraz, i szła z nim rozpacz i niedola, a w zimnej fali leżała ta urocza i dobra, co mu z taką wiarą i radością oddawała wtedy serce.
Gdyby upokorzył pychę i dumę, żyłaby teraz szczęśliwa i bezpieczna: onby ją ustrzegł przed rzeką, samby prędzej zginął; uśmiechałaby się do niego, złociła życie, dźwigała w każdej trosce.
Odszedł i Bóg go skarał, zgnębił, nędzę całą ukazał tego tryumfu pychy!...
Kto go teraz dźwignie, uratuje, kto położy ręce na wyjącą, zrozpaczoną dusze i powie: »Pokój tobie!«... Kto?...
Dewajtis stał na polance i płakał po dniach lata. Odleciało odeń świergotliwe ptactwo, i rodzina orla rozproszyła się po świecie, a chłody jesieni obrywały liść po liściu z jego szat i rozrzucały po ziemi daleko, jak szmaty złota i purpury.
Na mchy i zeschłe paprocie upadł Marek i zajęczał raz pierwszy od wczoraj, i dąb ucichł w swej żałości i, zda się, spytał go z politowaniem:
— Kto cię skrzywdził, młody, kto?... Czy ludzie?... Bracia?... Nie płacz, nie tylko dla nich służysz i pracujesz! Źli przeminą, a ty zostaniesz olbrzymem!
Jęk nie ustawał głuchy, przejmujący. Jak robak, leżał ten olbrzym i cierpiał.
— Co cię boli, młody, co?... Czy ci ziemię zabrano i dom, i korzenie twe darmo szukają oparcia wyrwane? Co cie boli?...
Ale głosu nie było na wargach zgnębionego i tylko jękiem odpowiadał:
— Nie wstanę już!... nie wstanę!... Boże, miej zlitowanie!
A drzewo snać pojęło ten jęk, bo poruszyło się aż do szczytu.
— Bóg ma prawo i moc nad tobą! Prawo, jak ojciec! moc, jak pan! Jeśli on cię dotknął, nie ożyjesz własną wolą! Proś łaski, jak ja Go proszę o wiosnę i słońce, a nigdy mi nie odmówi! A ot zamieram, a wierzę, że zmartwychwstanę! Wierzę, wierzę!...
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/212
Ta strona została przepisana.