— Jeśli łaska cioci, proszę obejrzeć owo kalectwo i poradzić cokolwiek.
— Zaraz, Mareczku, zaraz, tylko się ubiorę cieplej i z kuferka wyjmę garść ziółek. Konika mi dasz — mówiła, odziewając się żywo.
— Dziękuję cioci stokrotnie. Jabym jeszcze o coś cioci prosił...
— Może chcesz, żebym przy niej została, nim wyzdrowieje?...
— Ona nie śmie cioci o to prosić, ale takby rada. Samiutka w domu sierota.
— Czemu nie śmie? Toć szczęście komu usłużyć. Zostanę, Mareczku, zostanę, nie turbuj się[1]. Tylko przez to moją robotę w ogródku opuszczę, ale to nic, odrobię wiosną. Bądź spokojny; jeśli Bóg da, że dożyję, to nasadzę jeszcze, nahoduję ci ogródek. A gdzie ten konik, bo do chorego nie godzi się zwlekać? Jużem gotowa!
— Czekają na ciocię konie poświckie. Dziękuję z całego serca!
— Moje dziecko, bądź zdrowe. W sypialni księdza przygotowałam ci bieliznę i odzienie. Dobrodzieje moi, nakarmijcie go, ogrzejcie! Pochwalony Jezus!
Marek wsadził ją do powozu i pożegnał błogosławieństwem.
Gdy wrócił, Ragis zajrzał mu w twarz i głową pokręcił.
— Coś ty, chłopcze, taki ładny raptem się zrobił? — spytał, mrużąc oczki.
— Więc do dzisiaj byłem brzydki? — odparł młody, a zęby mu błysnęły w uśmiechu.
— At, nie brzydki, ale jakiś nieosobliwy. Nie prawda, dobrodzieju?
— A prawda, prawda! — potakiwał ksiądz, niosąc własnoręcznie kubek miodu i pełną butelkę.
Młody przyjął podany sobie napój i wychylił duszkiem. Przy tym ruchu błysnęło na jego palcu coś, czego także wczoraj nie było.
— A to co? — krzyknął Eagis, chwytając go za rękę — a ty skąd porwałeś orwidowski sygnet, ty, nic dobrego?!
— Nigdzie nie porwałem — odparł swobodnie — połowę zostawił mi ojciec w spuściznie, a połowę dostałem z Ameryki.
— Aha, ma się rozumieć: Orwidów klejnot: panna na niedźwiedziu. To dla ciebie stworzone, ty burczymucho! Widzi dobrodziej?
- ↑ Turbować się — kłopotać się.