— Widzę, widzę! A prędko dasz na zapowiedzi? Co?
— Prędko!... — rzekł z uśmiechem, czerwieniejąc
— Ot, tobie! z proboszczowej opłakanej mszy żałobnej wyniknie Veni creator[1]. Gdzie moja noga? Gwałtu! Kto beze mnie tańcami pokieruje? I wierz tu w czyją śmierć! Bóg dobry nad nami!
— Niech mu będzie chwała! — wyszeptał Marek.
— A co? Bardzo ci teraz szkoda Marty? — zauważył Ragis, zacierając ręce. — Wojnat piorunował, że cię zgubi, a sam zmarniał, nieborak. Tak to zawsze bywa, gdy kto się porywa na tego, którego ja do chrztu trzymałem! Oho, ho! ma się rozumieć! Za rok do Skomontów wrócimy z młodą panią.
Marek wyprostował się, oczy mu się zaiskrzyły.
— Mówiłem ojcu kiedyś, że Żemajtis zawsze ostoi, a wyście mi ducha odbierali. Pamiętacie?
— Gadałem, synku, żebyś gorzej nie uwiązł. Ho, ho! podlewałem ci oliwy! A bajeczkę o Wejdawucie kto opowiadał? My z czarną Julka wiedzieli, jak trawa rośnie. Ma się rozumieć. Dopomagałem, ile mocy, bo mi twoja panna strasznie przypadła do gustu. Dobra dusza, słowo daję. Jeża mi podarowała, a jaki zmyślny! Szpileczką go nazwałem dla odmiany.
— Ragis, ja wam całe życie powtarzam, że zbytnio się lubujecie w zwierzętach — upominał proboszcz, grożąc palcem.
— Dobrodziej bo mi nigdy nie pozwoli się wygadać! Ja jeszcze dobrodzieja przekonam... — wołał stary, zapalając się do długiej dysputy[2].
— Nie gadaj, Ragis, nie gadaj! — bronił się ksiądz, zatykajac uszy.
— To tak zawsze z dobrodziejem. Ma się rozumieć! — burczał kaleka.
Tej nocy nic już Markowi nie przerywało snu, a nazajutrz rano Ragis długo trząsł go za ramię, nim zbudził...
— A to, synku, zapomniałeś, że ci przybył jeszcze jeden obowiązek? — krzyczał. — Wstawaj, no wstawaj! Przyszli już po ciebie z Poświcia, niby to panna Aneta. Uhm! ma się rozumieć, panna Aneta, jakby ona kiedy odważyła się ciebie turbować! Oblecz godowe szaty i marsz!
Czertwan porwał się, jak oparzony, ubrał w minutę