ale co prawda, to prawda. Daje wam Bóg za to swą laskę i dawać będzie. Idźcie, pszczółki, idźcie na Boży świat, bo okienko zamknę.
— Gdzież to ciocia znowu się wybiera i mnie wyprawia razem ze pszczółkami?
— Pójdę, moja duszeczko, do ogrodu, do maku. Siaki taki grosz się tam zbierze dla Marka na tytuń, a potem na wieś zajrzę, bo dziatwa bardzo na koklusz choruje. Jest i na to ziółko przy Bożej pomocy.
Irenka chciała coś mówić jeszcze, gdy wtem turkot rozległ się na drodze.
Nadstawiła ucha i zarumieniła się radosną nadzieją.
— Może on? — szepnęła do siebie, odchodząc szybko w stronę ganku.
— Pewnie Clarke — dodała o wiele spokojniej, słysząc, że hałas to był powozu, a nie pocztowej bryczki.
Zahuczały koła na kamieniach podjazdu i ucichły.
— Pewnie goście! — westchnęła Irenka. — Będzie pusta rozmowa, ciekawe spojrzenia i w rezultacie plotki... Nic się nie dziwię, że Marek tak nie lubi etykietalnych[1] wizyt!
Weszła na ganek ogrodowy i rzuciła z niechęcią na stół kapelusz i rękawiczki.
W tej chwili młodszy kolega Filemona wyszedł z domu i ogłosił:
— Proszę jasnej pani, przyjechała pani ze Skomontów!...
Promienna twarz Irenki spoważniała natychmiast. Cień chłodu pokrył złotawe źrenice, zagryzła usta i nie mówiąc słowa wyszła na spotkanie rzadkiego gościa. Macochy Marka nie widziała już od roku.
W salonie odbyło się przywitanie wedle wszelkich wymagań etykiety[2].
Pani Czertwanowa cała w atlasach, czerwona i zakłopotana, umieściła się na kanapie, Irenka naprzeciw niej na krześle.
— Co za cudowną ma pani rezydencję[3] — zaczęła się zachwycać wdowa — jakie kwiaty, szpalery! Jak to starannie utrzymane! Nic tu nie brak, ażeby pobyt uczynić przyjemnym!... Jaka pani szczęśliwa, posiadając to wszystko!
— Nawet bez dodatku szpalerów i kwiatów nic mi do szczęścia nie brakuje — uśmiechnęła się lekko młoda kobieta.