— Zapewne, zapewne! — potakiwała, wzdychając, pani Czertwan.
W tej chwili przez drzwi od ogrodu wsunął się wielki bury pies i ułożył się u nóg gospodyni, nieufnie spoglądając na gościa Pani Czertwan usunęła skwapliwie swe atlasy, a Irenka pogładziła psa.
— Idż, Margas, zobacz, czy pan nie wraca! — rzekła mu.
Zrozumiał, bo wstał i wyniósł się z pokoju.
— Więc nie zastałam Marka? — zagadnęła niespokojnie macocha.
— Nie, pani, jeszcze z Kowna nie wrócił.
— Bardzo mi przykro. Chciałam obojgu złożyć moje spóźnione życzenia. Okoliczności nie pozwoliły mi być na ślubie... Bardzo mi to było przykre...
— I nam także! — odparła lakonicznie Irenka. — Z rodziny Marka jeden poczciwy Kazimierz przybył na nasz ślub, za co mu stokrotnie jestem wdzięczna.
— Biedny Wicio ciężko był chory wówczas, nie mogłam go odstąpić, choć szczerze pragnęłam powinszować Markowi takiego losu.
— Sądzę, że mnie raczej należały się powinszowania. Wracając do Kazimierza, wezwał on teraz Marka na swoje zaręczyny z panną Jazwigło. I ta para warta powinszowania i serdecznych życzeń, bo oboje bardzo poczciwi.
— Ach! — jęknęła pani Czertwan — co to za partya? Kazimierz sklep założył.
— Cóż w tem złego? — ruszyła ramionami Irenka. — Nie sklep właściwie, ale kantor zbożowy. Być uczciwym handlarzem równie zaszczytnie, jak rolnikiem lub urzędnikiem. Praca to, jak każda inna.
— Zapewne, zapewne! ale Kazio mógłby osiąść w swym majątku. Długów nie miał i Marek odstąpiłby mu z dzierżawy.
— Mój mąż, pani, nie ustępuje nigdy od jednego planu, a Kazimierz bardzo chętnie sprzedał mu swą fortunkę.
— Wiem, wiem! Znam Marka. I my mu ustąpić musimy. Pani słyszała rezultat[1] sądu, który się odbył ostatecznie we wtorek?
— Słyszałam od pana Rymwida wczoraj. Próba poprawy pana Witolda spełzła na niczem, a cyfra długów przenosi wartość majątku.
— Niestety! biedak się wił, jak ryba w sieci, ale nieszczęście go prześladowało. Jesteśmy, jak rozbitki, teraz na łasce Marka i jedyna nasza ucieczka w pani.
- ↑ Rezultat — wynik.