— A długo pan myśli zabawić?
— Do wyjazdu tych pań.
— Jeszcze dwa tygodnie zatem — zauważyła z ubolewaniem. — Pan się znudzi okropnie na Żmujdzi.
— Ja? znudzę się? — zawołał, otwierając szeroko swe blade oczy. — A te panie? a rybołówstwo? Ja się tu okropnie bawię!
Irenka wmieszała się do rozmowy:
— Niedługo już, Ciarkę, tej okropnej zabawy! Lada dzień Żorż zawinie ze swą »Hero«[1] do Libawy[2] i porwie cię po woli czy nie po woli do ojca. I słusznie: ja gotowam nawet dopomódz mu ze swej strony.
— Ty wiesz, Iry, że nie pojadę — odparł ze swym spokojnym uporem.
— Co się ma stać naszemu koledze? — spytała Julka. — Któż to dybie na jego swobodę?
— Rodzony brat, z polecenia ojca.
— Czego oni chcą ode mnie? — zamruczał Amerykanin. — Żorż sobie wróci, jak przyjechał. Ja miłuję nadewszystko spokój.
— A robisz burzę w rodzinie!... — zaśmiała się Irenka.
— Niepodobne to do pana Marwitza — wtrąciła pani Czertwan.
Podczas tej rozmowy słychać było kroki na żwirze ogrodowej ulicy i dwa głosy: dyszkancik[3] kobiecy i bas męski. Zbliżały się one do ganku i przy ostatnich słowach pani Czertwan uchyliły się drzwi salonu, a w progu stanął tak oczekiwany pan i gospodarz.
— Nareszcie! — zawołała Irenka, porywając się z miejsca. — Skąd się tu wziąłeś pieszo?
— Dobry wieczór! Dowiedziałem się po drodze, że chrzestny chory, więc ruszyłem wprost do zaścianka. Wracałem przez rzekę.
— Przez Dewajte — poprawiła.
— Niech i tak będzie. Odwiedziłem starego druha.
Ucałował jej obie rączki długo i serdecznie. Powitali się gorącem spojrzeniem i uśmiechem szczęścia. Potem, nie okazując zdziwienia, skłonił się nizko macosze i przywitał swobodnie resztę towarzystwa.
— Jakże stoją sprawy Kazimierza? — zapytała pani Czertwan.
— Wczoraj odbyły się jego zaręczyny. Miał ze mną jechać, ale ponieważ zwlekał z dnia na dzień, a ja nie chciałem czekać, został, obiecując odwiedzić matkę wkrót-