Zatrzymał się przed Markiem i zadąsany, chmurny, wybąkał przez zęby:
— Nie będę twego chleba żebrał, możesz być spokojny. Wolę z głodu umrzeć gdzieś pod płotem. Jutro wyjeżdżam!
Irenka podniosła głowę i spojrzeniem powstrzymała Marka, który, swoim zwyczajem, miał na ustach odpowiedź i lakoniczną[1] i twardą.
— Panie Witoldzie — rzekła poważnie, a zarazem serdecznie — nie traktujmy tego przedmiotu z gniewem i obrazą. Nie chodzi tu, aby pan zmarniał, ale żeby pan się podniósł. Marek panu nie żałuje chleba, ale żąda pracy i rehabilitacyi[2]. Rozważmy seryo i spokojnie kwestyę tej pracy. Poszukajmy jej wspólnie.
— Nie tak to łatwo — zamruczał.
— Zajmij się w kantorze Kazimierza — rzekł Marek.
— Nie chcę! za nic nie chcę! — skoczył chłopak. — Tu, gdzie mnie wszyscy znają? Nie zostanę, wolę Sybir!
— Biedaczek, nie zniesie takiej zmiany położenia — westchnęła matka. — On chce wstąpić do wojska.
— To wcale nie karyera — wtrącił Marek niechętnie. — Przy jego nawyknieniach i gwałtownym charakterze gotowa awantura.
Zamilkli wszyscy zamyśleni. Nagle Irenka poruszyła! się żywo i zwróciła do męża ożywioną twarz.
— Marku, a Drakecity? — zawołała.
— Co? Myślisz, że on tam się zda? Wyjechałbyś do Ameryki, Witoldzie?
— Bardzo chętnie. Nic mnie tu nie wiąże. Wszystko obrzydło — odparł zapytany. — Może mi tam szczęście lepiej posłuży? Pojadę!
— Tak daleko? Za morze?! — zaczęła, łamiąc ręce, matka.
— Bez ofiary się nie obejdzie — rzekł Marek. — Pożegna go matka ze łzami, a może za lat kilka powita z radością. Wezmę Clarka do pomocy.
Wstał żywo i wyszedł do ogrodu. Po chwili wrócił z Amerykaninem.
Marwitz, snadź już poinformowany, podszedł prosto do Witolda.
— Panie! — zawołał — pan mnie ratuje! Ja pana oddam bratu na swoje miejsce! Tam, za oceanem, znajdzie pan rodzinę, dom i moją przędzalnię bawełny. Ja wszystko panu oddaję, bo wcale wracać nie myślę. Bo to, widzi pan, mam tutaj teraz cel i obowiązki.