— Posłyszymy po raz setny historyę niefortunnego pierścionka — szepnęła Irenka wesoło do męża.
— Wybawiłaś nas, jedyna, z wielkiego kłopotu! Może Ameryka zrobi cokolwiek z tej lalki, bo w Europie on stracony — odparł Marek.
Istotnie, było to rozwiązanie kwestyi nadzwyczaj pomyślne.
Rozchmurzyło się czoło Witolda, pani Czertwanowa otarła łzy, a Marwitz prawił cuda o życiu za Antlantykiem. Spokój powrócił...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Potem rozjechali się wszyscy wesoło i w zgodzie. Wieczór zapadł.
Jak dawniej, na ganku lewej oficyny stała gromada oficyalistów, zwiększona jeszcze tymi, co przybyli po rozkazy z Ejników, Budrajciów i Skomontów. Ten sam jasnowłosy olbrzym wydawał rozkazy krótko, stanowczo, z widoczną chęcią uwolnienia się czemprędzej.
Potem rozlegało się unisono[1]:
— Łabanakt, pone! (dobranoc panu).
— Likites swejki! (zostańcie zdrowi) — odparł, zamykając oficynę.
Rzecz niesłychana! Marek Czertwan nucił coś półgłosem, wracając do domu. Nauczyła go tego zapewne Irenka.
Wszyscy spali, ona tylko czuwała, oparta w oknie, oczekując na niego.
— Skończyłeś już? — rzekła serdecznie, wyciągając rękę.
— Skończyłem — odparł poważnie, prostując się w całej swej okazałości. — Wszystko skończyłem! Żadnej myśli nie zostawiłem niedokonanej! Ziemia moja. Odzyskałem, jakem sobie przysiągł, i dąb mój stary żyje i przestoi wieki! Dziś mi szumiał tak potężnie, jak młody!
— O, jakiś pyszny, Wejdawutas! — zaśmiała się przekornie. — A pamiętasz, przed rokiem, te okropne otchłanie, troski, męki? Pokonałeś wszystko! Było ich legion[2], wrogów, a ty jeden bohaterze! Teraz tobie czas spocząć i być szczęśliwym. Wyrosłeś, jak twój Dewajtis, na przykład całym pokoleniom. Już ci nic teraz nie brak!
— Nic! Dobiegłem celu! Mogę spocząć — wyszeptał, zapatrzony w mrok nocy i gwiaździste niebo.
Po chwili zamruczał, jakby do siebie:
— Brak mi czegoś jeszcze! O, brak! Ale nie moja siła na to! Dąb szumi, że wszystko mija i marna wszelka potęga przy Bożej mocy! Dąb wieki patrzy i lepiej wie