jego mrukliwości, nie pytał o zgodę, tylko ów łańcuszek zdjął z siebie drżącemi rękami, rozwiazał woreczek jedwabny, co na nim wisiał, i dobył kluczyk niewielki i połowę starego sygnetu z herbem wpół zatartym.
— To klucz od biura, a to znak, pamiątka. Drugą połowę pierścienia Kazimierz Orwid wziął ze sobą, odchodząc. W biurku plenipotencyę[1] znajdziesz na swe imię i wszelkie wskazówki. Resztę pan Jazwigło ci dopowie, bo mi czasu brak i sił. Weź to, Marku, niech umrę spokojny!
Młody jeszcze stał, jak wryty. Ręce jego muskularne, opalone, na których dziwnie odbijała złota obrączka, zaciskały kurczowo poręcz łóżka. Blady był, jak ściana, przez wargi błyskały zacięte zęby.
Czuć było, że mu wulkan kotłował w duszy, że wyłby, gdyby przemówił.
Macocha poruszyła się niecierpliwie.
— Idżźe, kiedy ojciec każe! — zawołała, ale stary spojrzał na nią surowo.
— Daj pokój. Nie zawsze ten dotrzyma, kto godzi się bez namysłu. Słuchaj, Marku, mnie pilno kończyć, a ta mi została ostatnia troska, jak kamień na duszy. Zdejm mi ją, a szczęście ci to przyniesie. Chodź.
Marek, ociągając się, przystąpił. Ojciec łańcuszek zarzucił mu na szyję, już uspokojony, pełnym głosem mówił:
— Jak pies, wierny będziesz i, jak kur, czujny i nie dasz nikomu wziąć Orwidów dobra, chyba kto ci przyniesie drugą połowę tego sygnetu. Taka była umowa z nimi. Zapamiętasz? Ja przysiągłem, a ty dochowasz?
Ręce na głowie mu złożył i dodał uroczyście:
— Duszę ci moją oddaję, i świętą myśl, i wiarę! Mało ty mówisz, i nikt cię nie zna, możeś zły, to niech cię me błogosławieństwo zmieni, a możeś dobry, to niech ci pragnienia ziści. Najstarszyś i najrozumniejszy z nich wszystkich, a oni boją się ciebie. Nie krzywdź ich i nie myśl o sobie. Twoja część w Poświciu, za rzeką. Pamiętaj! daj słowo!...
Chwilę głos nie chciał wyjść z gardła biedaka, potem wyrwało się niewyraźnie:
— Kazaliście, to dotrzymam!...
Chory odetchnął, jak wyzwolony, głowę syna przycisnął do piersi: na płowe włosy młodego spadło łez parę.
— Niech ci Bóg płaci! — wyszeptał i zaraz potem, Jakby napędzany niewidzialną dłonią do pośpiechu, rzekł:
— Marku, podaj księdzu szkatułkę!
Po chwili do rąk plebana syn podał sporą, żelazem
- ↑ Plenipotencya — pisemne upoważnienie do działała w czyjemś imieniu.