— Judica me Deus et discerne causam meam...[1]
Ksiądz do rąk podał mu gromnicę i monotonnym grubym głosem zaczął odmawiać psalmy. Witold wrócił na swój fotel, żona oparła łokcie na brzegu łóżka, wyczerpana zupełnie, dziewczyna szlochała skulona na ziemi
Tylko Marek stał nieporuszony, ze zmarszczką na czole i zaciętemi usty, patrzał na twarz ojca.
A twarz ta coraz się przeciągała, żółkła, z piersi dobywało się mozolne tchnienie, w którem bystre ucho rozróżnić mogło coraz niewyraźniej: Judica me Deus et discerne causam meam...
Uroczysta cisza zaległa pokój... Była to agonia[2], przysionek wieczności!
W oknie pobladły gwiazdy, i uderzyła woń rosy porannej, padającej na kwitnące róże na dziedzińcu. Krótka noc letnia dobiegała kresu.
Aż wreszcie, gdy zapiały trzecie kury, Czertwan oczy rozwarł szeroko, na ryngraf je podniósł i westchnął. Gromnica wysunęła mu się z rąk i zgasła, powstał gwar i ruch okropny.
Porwali się, wszyscy. Stary oczy miał otwarte, łez śmiertelnych pełne, rysy dziwnie spokojne.
— Jak żył, tak umarł! — zamruczał Ragis, ocierając wąsy i powieki.
— O Jezu! o Jezu! — ryczała żona, tłukąc czoło o brzeg łóżka..
— Światła, Józef! — rzucił swój pierwszy rozkaz młody pan Skomontów.
Marek usunął się trochę i w okno spojrzał.
Brzask wiosenny świtał i dzień nadchodził, różowemi smugami zaglądając do izby.
Budziły się ptaki po gałęziach, wstawali ludzie, zwierz, owady najlichsze do życia, do pracy, do ruchu, tylko on, starzec pracowity, jak pszczoła, ranny, jak skowronek, czujny, jak kur, nie wstawał.
Zdał już swą pracę i trud — odpoczywał. Był to dla niego dzień wielkiego święta i wielkiego spokoju!
W tydzień po śmierci Czertwana oryginalny orszak przeciągał ulicą zaścianka Saudwile. Przodem szedł Rymko Ragis z dubeltówką przez plecy i borsuczą torbą przy boku, otoczony pół tuzinem psów rozmaitych. Na sznurku