prowadził oswojonego lisa, a z zanadrza sinej kapoty wyglądały pyszczki srokatych królików. Wędrowna ta menażerya poprzedzała wóz drabiniasty, eskortowany[1] przez ospowatego parobka, a na wozie piętrzyły się dwie skrzynie zielone, parę stołków, jakieś siatki, pęki wyprawnych i niewyprawnych skórek, motyki, garnki, a na szczycie w ogromnej klatce jechał żóraw siwy i kilkanaście sztuk mniejszego ptactwa, krzycząc i świegocąc w nieboglosy.
Za tym wozem szła para wołów chudych, mizerna krowina, kilkoro cieląt, a na końcu Marek Czertwan wiódł za uzdę sędziwą klacz białą, która w Skomontach woziła wodę i drwa.
Tabor[2] zamykał pies bury, nieufnie spoglądający wokoło.
Pomimo roboczego dnia i obojętności żmujdzkiej, kto żył, wyległ za wrota, pozdrawiając przybyszów uprzejmie i dziwiąc się mocno.
— Toż to wszystko, co dali Markowi ze Skomontów? — szeptano między sobą.
Jego samego nie śmiano zapytać. Szedł chmurny, jak noc, milcząc, uchylał przed znajomymi kapelusza.
Stary Wojnat stał u wrót swej zagrody, ręką oczy przysłonił, patrzał, a z za jego pleców ciekawie wyglądała Marta.
— W imię Ojca i Syna! A to co? — zakrzyczał.
— Pogorzelcy! — odparł szydersko Ragis, nie zatrzymując się wcale.
— Marek! Co to znaczy? Teatr pokazujesz? Chodżno tu!
Młody głową potrząsnął.
— Za chwilę przyjdę do was — odparł.
Obok zagrody Wojnata, płotem oddzielona, leżała druga, granicząca już i polami. Przeciwieństwem była ona pod względem porządku i dobrobytu sąsiedniej. Zamiast parkanu, kilka kamieni broniło jej od ulicy, żle osłaniając zagony mizernej gryki i owsa, zasianych w pustym ogródku. Nie było tam wiśni i ulów, z daleka biły w oczy obdarte budowle, chata bez szyb i dziedzińczyk, chwastem porosły.
Był to dział Markowy, matczyna zagroda. Tabor zwrócił się w podwórze, na zwalonej przyżbie usiadł Ragis i dla dodania sobie rezonu[3], zaczął gwizdać przez