zęby. Marek z parobkiem wyładowali wóz, zagnali żałośnie ryczące bydło do pustej oborki, sprzątnęli wóz z drogi.
Dziatwa przyglądała im się z ulicy ciekawa, zdziwiona. Zajmował ją nadzwyczaj szpak w klatce, który co chwila podlatywał i krzyczał:
— Na zdrowie! Na zdrowie!
— Cicho, błażnie! Nikt nie kicha! — upominał go Ragis, na wielką uciechę dzieci.
— Możesz wracać, Grenis — rzekł wreszcie Marek do parobka, wciskając mu w rękę pieniężny podarek.
Chłop się cofnął, jakby mu węgiel gorący podano i — zamiast iść do dworu — stał i milczał, obracając bicz w ręku.
— Czegóż chcesz? — zagadał go Ragis.
— Gdzie moje konie, tam i ja się ostanę — odparł po żmujdzku.
— Pani kazała ci wracać, to wracaj! — mruknął Marek.
Żmujdzin obejrzał się wokoło, na drogę, na niebo, na rzekę, wrócił oczyma do krzywej stajenki, podszedł do niej, zajrzał i pod ścianą się położył.
— Namyśli się, to wróci! — rzekł Ragis. — Ja tymczasem założę sobie gniazdo. Biedne bestyjki moje, przechorują jazdę!
Marek pomyślał chwilę, zawahał się i ruszył do Wojnatów. Kończyć trzeba było, bo wieczorem już go czekano w Poświciu.
Wszedł. Marta szyła u okna, stary dreptał po izbie. Zamilkli na jego widok.
— Raczyłeś wreszcie pokazać się! — wybuchnął Wojnat. — Przez tydzień nie stało ci czasu donieść, co się dzieje. No, gadaj teraz!
— Widać nie było czasu, jeśli nie przyszedłem. Wzrosłem wśród was i przywykłem, ale ojciec dziecku pierwszy. Kilka dni temu w grób go położyliśmy.
— Toż widziałem, byłem na pogrzebie. Ja się pytam, co z sobą robisz teraz?
— Zrobię, jak ojciec kazał — odparł ponuro.
— No to gadaj-że! Co to za komedye z tą zdechliną, coś przyprowadził?
— Ano, co mi dali z domu, to wziąłem!
— Jakto dali? Kilka sztuk, tobie, ze Skomontów? Ojciec nie zostawił woli?
— Zostawił. Ziemię podzielił!
— No jakże? Coś dostał?
— Zagrodę i Dewajte.
— A Skomonty?... Ejniki?... Kapitały?...
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/31
Ta strona została przepisana.