— Skomonty Witolda i matki, Ejniki Kaziowi, z kapitałów wypadło każdemu po 5.000 rubli!
— Czemuś nie dochodził swej części dobytku? Jak żebraka, cię wyprawili! Jest prawo przecie!
— Ja swarów nie chcę. Nie dali, siłą brać nie będę — rzekł Marek, ruszając ramionami.
— Ciemięgo! — zaburczał stary i urwał.
Czas jakiś chodził po izbie i sapał, potem zaczął mówić coraz gniewniej:
— Szachraje! Oszukańcy! Znaleźli gamonia i obrali! Skrzywdzili moją krew, na złość mnie. Poczekajcie! Zobaczymy, kto mędrszy! Wypędzili z torbami i śmieją się ze starego Wojnata! Ja im pokażę! Będzie on pań, a wy hołysze! Przyjdziecie nas prosić! Figa!
Zatrzymał się przed Markiem i, z dumą patrząc na jego atletyczny[1] wzrost, rzekł:
— Twoje ręce, a moja głowa cudów dokażą! Zagrody połączymy w jedno i będziemy pracować. Nie umrę, nim ty ich wszystkich nie pospłacasz i nie zbierzesz fortuny w swoje ręce. Na jesieni cichy ślub z Martą weźmiecie, razem żyć będziemy i patrzeć, jak oni będą szaleć. Rozumiesz? na dział się nie zgadzaj i płać im powoli. Życie długie, doczekasz się dobra!
Marek milczał, głowę zwiesił i słuchał. Tak, to było jego marzenie. Marta, praca i ziemia, ziemia ukochana! Może żal i krzywda szeptały coś o odwecie, a stary i to głaskał, rozdmuchiwał. Machinalnie, może na pokusę cichą, młody w zanadrze wsunął rękę i woreczek z sygnetem przycisnął z taką moca do piersi, że aż go zabolało, i długo nie mógł się zdobyć na słowo.
— A co? — spytał Wojnat. — Dodałem ci rezonu. Nie strach ci już rudery?[2]
Było to wezwanie Marek oczy podniósł na Martę i rzekł przez zęby:
— Strach czy nie, ja w niej nie zostanę, tylko do wieczora.
Stary pobladł, przestraszył się.
— Dlaczegóż to do wieczora?...
— Bo mi ojciec kazał Poświcia pilnować. Już mnie tam czekają.
Był to grom. Dziewczyna opuściła ręce z robotą i aż zbielała, staremu zaparło dech w piersi. Otworzył usta, Wytrzeszczył oczy, oniemiał.
Zapomnieli o przywiązaniu starego Czertwana, o tej kuli przy nodze, którą wlókł całe życie, o tej waryacyi,