jak mówiono! Zdał ją synowi, może zaraził swą słabościa, jak rodzinną chorobą!
Po chwili jednak złowieszczej ciszy Wojnat wybuchnął:
— Ty? Ty? Do Poświcia? znowu za ekonoma daremnego! Ty? ty?
— Pójdę! — rzekł krótko Marek, przerywając.
— Pójdziesz? Czego? Czekać na umarłych, jak Czertwan, czekał? Zastanów się!..
— Po co się zastanawiać, wuju? Ojciec w grobie i dałem słowo! Pójdę!
— A twoja ziemia? a ja? a Marta? Pomyśl ty o tem?..
— Co tu myśleć? Ziemi Ragis dopatrzy, a wy i Marta... Wola Boża!
— Jakto? Co to?
— Może poczekacie na mnie, jeśli łaska. Może Orwidowie wrócą prędzej, niż spodziewani? Czy ja wiem? Ojciec kazał — muszę!
Stary ręce za pas założył i, z gniewu przechodząc w spokojną zaciętość, cedzić zaczął słowo po słowie:
— A to ich sobie czekaj, tych swoich Orwidów! I owszem! Wysługuj emeryturę[1]. Ale co nas, to nie mieszaj do swych planów! Mnie napędza śmierć, nie mam prawa czekać, sił brak! Rąk mi trzeba młodych zaraz i pomocy! Albo zostawaj tu dziś, albo idż na zawsze...
Marek głową potrząsnął.
— Wy wiecie, że nie mogę zostać! Wola wasza — pójdę!
— Z Panem Bogiem! — mruknął stary, odwracając się.
Młody podniósł oczy, szukał narzeczonej, ale miejsce u okna było puste, robota leżała rozrzucona, dziewczyna wyślizgnęła się niespostrzeżenie. Skłonił się wujowi i wyszedł. Na podwórzu nie było Marty, okrążył ogródek, brał za klamkę swych drzwi, gdy go doleciało lekkie łkanie pod płotem.
Zadrżał, rozchylił gąszcz wiśniowy sąsiedniej zagrody i zajrzał.
Dziewczyna siedziała skulona na ziemi, fartuszkiem zakryła twarz i płakała rozpacznie.
Długo stał i patrzał na tę boleść, nim się zebrał na słowo.
— Marto, nie płacz! — rzekł z cicha — co to pomoże? Chciałem się z tobą pożegnać...
Porwała się z ziemi gwałtownie, zaczerwieniona od łez i wzruszenia.
- ↑ Emerytura — pensya, pobierana przez urzędników po wyjściu, po pewnej liczbie lat, ze służby.