— Nie słuchaj dziada! — zawołała — jemu jedno: ty, czy inny, byle zdrów i młody! Niech szuka rąk i pomocy, ale nie męża dla mnie! Trzeba ci iść, och, Boże mój! Strach pomyśleć! Ale czy wrócisz za rok, czy za dwa, czy za sto, ja, póki życia — twoja! Na co chcesz, przysięgnę ci!
— Nie przysięgaj, ale dotrzymaj! — odparł poważnie — Bóg słyszy! Ja zawsze jednaki! Ty wiesz!
— Zobaczysz! — szepnęła z naciskiem — że i ja taka! Ty, albo żaden!
Trzymali się za ręce i staliby tak długo, osłonięci gęstwiną, gdyby nie ruch w ruderze i głos Ragisa za oknem. Swoim zwyczajem gadał z menażeryą.
Marek uścisnął dłonie dziewczyny i cofnął się. Gałęzie zajęły zwykłe miejsce, oddzieliły znowu zielonym murem dwa ogrody, nie zostało ani szczeliny, ani znaku, chyba w młodych sercach na dnie trochę gorzkiego wesela.
Ragis nie tracił czasu. Rudery swej nie poznał Marek. Stary ją uprzątnął, okurzył, na pustych ścianach rozwiesił broń, trofea[1] myśliwskie, i »Źycie św. Genowefy«, w kilkunastu jaskrawych obrazkach; sprzęty zajęły puste kąty, a w dwóch rogach umieścił dwa tapczany na posłanie.
Zwierzęta oglądały nowe miejsce, piszcząc i skomląc. Gospodarz rozpakowywał skrzynie, prawiąc im moralne sentencye:
— A co? zjadłeś harbuza?[2] — spytał wchodzącego.
— Od kogo?
— Ano, od starego i dziewczyny!
— Stary nie jedno z dziewczyną! — odmruknął Marek, otwierając swój tłumok.
— A wiesz, że Grenis uciekł z końmi?
— Uciekł?
— Widziałem przez okno, jak je wyprowadził, siadł i wyjechał! Chciałem łapać, ale potem złość mnie wzięła. Zabrali tyle, niech ich i ta reszta udławi!
— Dobrzeście zrobili! Znajdziemy i parobka, i konie za pieniądze.
Zgiął się nad skrzynią i zamilkł.
Ragis głową pokiwał, usiadł na zydlu i fajkę zapalił-
— Ot się i stało, co ci prorokowałem! — zaczął smutno. — Krzywda i krzywda! Było ci po to tyle lat pracować! Coć się ostało? Jak z łodzi rozbitej, kawał spróchniałej deski. I znowu odchodzisz?...
Marek milczał uparcie. Powoli dobywał ze skrzyni swe