trzony w tych dwóch, i sam nie wiedział, który mu był większy w tej chwili.
Marek pierwszy się opamiętał, zląkł się wybuchu, poczerwieniał, obejrzał się i począł majstrować około swej strzelby. Płomyk zgasł.
— I cóż ty im zaradzisz? Nie masz czasu i prawa iść im z pomocą — zagaił rozmowę stary wojak.
— To oni przyjdą do mnie! — była niewyraźna odpowiedź.
— Przyjdą, żebyś się podpisał na dziale, i musisz!
— Nie muszę, jak nie chcę!
— A to chyba! Masz sens[1]!
Młody skończył swą robotę, usiadł u okna, dobył z kieszeni stary pugilares i na skrawku papieru zaczął rachować. Czasem oczy podnosił i smutno spoglądał na słońce. Zstępowało z południa, wzywało go do odwrotu.
Zaczęli rozmawiać o swych niedostatkach, Brakło wszystkiego, chleba nawet. Budynki prosiły strzech, ziemia uprawy, ogród płotów, chata szyb i gruntownej reperacyi. Po skończonym obrachunku z kapitału połowa ledwie zostawała: marna suma, którą Marek schował napowrót do kieszeni na spłacenie kaprysów Witolda i powrót do całej ojcowizny.
Ragis zgarnął pieniądze, uśmiechając się żartobliwie.
— No, teraz ja tu niby pan. Kontrolować[2] ostro nie będziesz?
— Może raz na kwartał zajrzę do was!...
— To dobrze! Pokażę ci, co umiem! Zobaczysz!
Młody głową skinął. Nic mu nie mogło wrócić swobody i ochoty.
Zgarbił się, ręce założył i w milczeniu wyglądał okienkiem na białawą grykę i owies nikły w ogrodzie. Mógł już iść do Poświcia, ale się ociągał, myślał, że nieprędko spocznie u siebie, we własnej chacie.
Ragis się krzątał, postukując drewnianą nogą, wychodził i wracał, czuł, że nie czas było drażnić utyskiwaniem biedaka, więc mu dał spokój. I nikt ich też nie odwiedzał z zaścianka. Przyjaciela Grala nie było w domu, a Wojnat nie żartował w gniewie. Smutne to było gospodarstwo.
Wieczór nadchodził: parę ukośnych smug czerwieni zajrzało w Markowe oczy, a on jakby zrozumiał to hasło, wstał, strzelbę zarzucił na plecy, wziął kapelusz:
— Trza mi już iść! Zostańcie zdrowi! — rzekł do przyjaciela.
Kapelusz wcisnął na oczy i wyszedł na podwórze.