— Chodź, Margas! — zawołał burego psa.
— Poczekaj, odprowadzę cię do rzeki! — krzyknął Ragis za nim. — A to co? — dodał, spoglądając w ulicę.
Drogą jechał Grenis konno, drugiego konia prowadząc luzem, zawrócił w podwórze.
— A ty skąd? — zagadnął Marek.
— A z paszy — odparł parobek.
— Toś nie był w Skomontach?
— Juści, że nie byłem! A czego? Przy koniach siedziałem, bo niby święto. A jutro to nam robotę pokażecie.
— Przecież we dworze służysz?
— Ja przy koniach służyłem. Nie na tom je pasł, by drugi poniewierał! Czy obroku dacie, panie?
— Dam, jak wrócę! — odparł Ragis. — Pilnujże zagrody tymczasem!
— A juści! Co mam innego robić? Paniczowe konie i ja!
Ragis uśmiechnął się zadowolony.
— To mi drab setny! Posłuszny i głupi!
Marek z pod oka patrzał w okna Wojnatów i milczał. Między wiśniami mignęła krasna chustka Marty, obejrzał się za nią raz i drugi i przyśpieszył kroku. Było to jego ostatnie pożegnanie.
Minęli zaścianek i zniknęli w zmroku. Jak przed tygodniem, szli ku dąbrowie, lecz już nie ku Skomontom, ale w prawo, na huk rzeki.
Rymko Ragis półgłosem zaczął odmawiać pacierze; wieczór stawał się coraz cichszy i spokojniejszy. W ciszy tej Marek coś słuchał, podnosząc często głowę i przystając. Coraz bliżej, coraz wyraźniej ogarniała idących glucha, tajemnicza melodya natury ciemnego boru!
Młody słuchał, jak słuchamy ukochanego głosu po latach niewidzenia, jak łowimy chciwie cudną pieśń o wielkich bohaterach.
Coś go ciągnęło do tych szeptów drzewnych, do tej czarnej gąszczy!
— Słyszycie, jak Dewajtis szumi? — ozwał się z cicha do kaleki.
— Ot, gadanie! — ruszył stary ramionami. — Jakby on inaczej szumiał, niż wszystkie. To nawet nie dom, ale poświecki młyn terkoce na Dubissie.
— Nie, to on gada na polanie! Posłuchajcie!
— Ah, ty poganinie zakamieniały! Czy ci nie wstyd złe wyzywać taką mową? Chrztu zapomniałeś, czy co, ze swem nabożeństwem do drzewa?
Na tę admonicyę[1] Marek umilkł. Dochodzili dąbrowy, olbrzymy zakrywały im niebo, zabiegały drogę, jakby
- ↑ Admonicya — zapomnienie, nagana, wymówka.