z powitaniem wyciągały ramiona. Zabrała ich puszcza w zazdrosne objęcie.
Zygzakiem, bez śladu, szedł przodem Czertwan i wciąż nadsłuchiwał, jakby z tych szmerów jeden wyróżniał, jakby na wezwanie czyje szedł, coraz głębiej i głębiej.
Aż nagle rozwidniało im nad głową, kawał nieba mignął, i przed idącymi wynurzyła się szeroka polana. Pod stopami grunt się podnosił: to resztki starodawnych okopów: na boku czerniał kontur[1] zwalonej na pół baszty, a przed nimi na środ kupolany stał protoplasta[2] dąbrowy, stary, jak żmujdzkie bogi, i zda się, witał przybywającego głuchym, przeciągłym szelestem.
Marek się zatrzymał.
— No i czegóż stajesz? — rzucił Ragis — już późno, a prąd wartki pod poświckim ogrodem. Jeszcze ci się wypadek zdarzyć może z czółnem.
— Spocznijmy chwilę, ojcze! Zaraz odpłynę!
— No, kiedy tak, to usiądźmy! Moje drewienko narowiste, stać nie lubi. Masz tytuń?
Zapalili fajki, i długą chwilę tylko siny dym rozbijał się gęstymi kłębami.
— Źłe! — zaczął Ragis — oj, żle! Na co ci przyszło! Drugie dziesięć lat minie na darmo, a potem starość i koniec. Nic nie zdobędziesz i nic nie posiądziesz, a co masz, stracisz! I na co tak? Tamci nie wrócą?
— Kto wie? — zamruczał Marek.
— Każdy wie. Skądby się wzięli po tylu latach? Spadek, jak miód, wnet go za ścianą mucha poczuje! Oni pomarli!
— Może! Trza czekać!
— Ot głupiś! — stary splunął — przez to czekanie stracisz Skomonty, Martę, dolę, zdrowie i młodość. Coś ty dobrego miał kiedy w życiu? Na co ci się zdała ta praca i troska od wyrostka, od berbecia[3] już. Nic nie masz, won wypędzili, jak przybłędę, i nawet się skarżyć nie umiesz.
— Nie umiem! — potwierdził Marek, wstając — i na co skarga?
Urwał, pomyślał chwilę, objął wzrokiem dębowe konary i dodał po żmujdzku starodawne, typowe przysłowie:
— Czy się stanie, co ma stać, czy nie stanie, Żemajtys zawsze zostanie.
Ragis podniósł się także i głową pokręcił.
— Po zbiegu ślad stóp, po pozostałym ślad krwi! — zamruczał ponuro.