Raz pierwszy na ferye[1] go wzięto, ze szkół rossieńskich[2] — odpoczywał w domu.
Do dębu poszedł z powitaniem w śliczny letni ranek i strwożył się.
Samotnię jego odkryli inni, spędzili gwarem świergocące ptactwo i polne koniki.
Było to dwoje dzieci. Chłopak gimnazista siedział w trawie z książką na kolanach, a przed nim na ofiarnym głazie stała młodsza dziewczynka, cała w bieli, w wieńcu sasanek na głowie czarnowłosej, i deklamowała po żmujdzku hymn[3] starodawny.
Marek znał oboje. Proboszcz ze Skomontów miał brata, profesora w Kownie, jego to były dzieci, odwiedzały one czasem stryjowską plebanię.
Oboje byli zatopieni w poezyi. On ręką wybijał miarę i poddawał niekiedy wyrazy, jej zapał rzucił rumieńce na blade policzki, rozjaśnił wpadłe czarne oczy. Nie zważali na przybysza, który opodal w trawie legł i słuchał.
Nareszcie hymn się skończył. Ostatnie wiersze mówiła ciszej i ciszej. Stało w nich, że bohaterów na stos złożono, który strawił ciała i rynsztunki[4], i opadał, opadał — aż zgasł!
— Czemuż zniżyłaś głos, Julko? — zagadnął brat, gdy Urwała, dysząc.
— Bo oni pomarli, a ogień zgasł! Smutny twój hymn!
— Nieprawda, taki stos z wielkich wojowników to nie koniec i nie smutek. Pozostali biorą z niego po iskrze, zapalają nowe pochodnie, idą na dalsze boje! To hasło do innych czynów, to świetny przykład! Ty tego nie rozumiesz, boś mała i kobieta.
— Doskonale rozumiem! Pozwólcie mi tylko wziąć iskrę, a pójdę! Ale kto się tam za tobą dociśnie!
Urwała i szepnęła ciszej:
— Widzisz, Olechna, tam ktoś nas podsłuchuje.
Gimnazista się obejrzał, i Marek powstał z ziemi. Pozdrowili się.
— Pan na wakacye? i my też! Zaszliśmy tu trochę poczytać. Śliczna ta dąbrowa!
Przystali do siebie! Odtąd codzień schodzili się pod dębami we troje.
Olechno, entuzyasta[5], opowiadał bohaterskie czyny, deklamował tysiące wierszy, Julka szukała gniazd po zaroślach, zaglądała w nory lisów i borsuków, wchodziła,