w szczeliny ruin, Marek słuchał i marzył w głębi duszy. Spędzili pod Dewajtisem całe wakacye, nigdy nie zatarte w pamięci ponurego chłopca.
Następnego roku zastał żałobę u plebana. Olechno przybył pierwej, i przed tygodniem, kąpiąc się w Dubissie, utonął. Nie odnaleziono nawet zwłok, rzeka je poniosła do Niemna i morza.
Na wieść tę Marek uciekł z domu, i u stóp dębu legł, i długo nie wsiał.
Mchy leśne widziały, że płakał pierwszemi łzami rozpaczy, a potem na głazie przesiedział noc całą i dumał. W rozżarzonej jego głowie majaczyło, że Olechnę spalono na stosie, który gasł i gasł, a on z tego stosu wziął iskrę jedna do zatlenia pochodni, na nowe boje w dalszą walkę.
Po tej nocy przeleżał na gorączkę parę tygodni; uratowały go zioła ciotki i siły młode. Z pościeli wstał inny: nigdy się odtąd nie zaśmiał i nie rozgniewał i długi czas unikał dąbrowy.
Po owych smutnych wakacyach nie wrócił już do Rossień.
Ojciec się do Poświcia przeniósł, bracia byli dziećmi — brakło w Skomontach silnej dłoni i głowy trzeźwej a praktycznej; do rozległych interesów i gospodarki zostawiono Marka.
I znów potem po kilku latach prześladowań i swarów macochy i nieustannego trudu, znalazł się u stóp Dewajtisa zmęczony, osłabły, z rozpaczą tropionego zwierza.
I zdarzyło się właśnie, że Ragis zaszedł na polanę, szukając kuny w sidłach, popatrzył nań i spoczął obok.
— Zapalmy sobie fajeczkę! — zaproponował.
— Dziękuję wam. Już miesiąc nie palę.
— Ohoho! A to dlaczego?
— Ot, dla świętego spokoju.
— Aha! to się wie! Nosek macochy nie znosi złego tytuniu, a ty mieszkasz przez ścianę! Miłe sąsiedztwo, rozstać się nie możesz! To się rozumie!
— A gdzież pójdę?
— A do mnie nie łaska? Robaczek ci śmierdzi, czy Igiełko? Larendogry[1] ci trzeba? Wielki pan! Z pałacu ani rusz!
Młody milczał, zapatrzony na mrówki w trawie.
— Zawsze swój za swoim trzymać powinien. Kawaler z kawalerem! To łajdactwo, bestye, czasem dokucza, ale nie gadają, zawsze wygrana! Zobaczysz, jakem ja to wszystko wyedukował[2]. No, zgoda na kwaterunek?
— Dziękuję, Rymko Ragis!