słabości, i była też ostatnia. Na list odpisał, wzywając Kazimierza do powrotu, i z dnia na dzień olbrzymiała mu dusza: jak dąb, kruszyła opokę na rodzajną glebę.
W jesieni, po śmierci Czertwana, raz pierwszy ujrzano Marka z tej strony rzeki. O świcie pieszo odwiedził Ragisa, siadł na sędziwą Białkę i ruszył w stronę Skomontów. Pola już były puste, osnute siecią pajęczyn, na znanych mu dobrze łanach chodziły jakieś modne pługi, krając rolę pod żytni zasiew, a na wzgórku, dozorując, siedział Niemiec, nowy rządca Witolda, pod niebieskim parasolem, z fajką w zębach, i czytał jakąś książkę.
Mimowoli przystanął. Dawno nie widział swej ziemi; rozejrzał się po niej z rozkoszą. Zdawało mu się, że ptaszki, i trawa, i skiba każda woła nań.
»Witajcie, gospodarzu, witajcie! Gdzieś był, gdyśmy plon niosły z twej pracy? Czemu obcy za ciebie rządzi? Wróć!«
Było to złudzenie tylko, ale on zawsze coś słyszał. Rozumiał przyrodę może dlatego, że z ludźmi mało obcował:
Gdy tak stał zamyślony, nagle z boku ktoś go pozdrowił:
— Dzień dobry, panie Czertwan.
Obejrzał się. Z bocznej ścieżki wchodziła na drogę kobieta młoda, ubrana ciemno, w wielkim, słomianym kapeluszu na hebanowych[1] włosach.
Miała twarz smaglawą, wyraz otwarty, myślący, lekko szyderczy, na ostrych, delikatnych rysach. W ręku trzymała książkę.
— Pan mnie nie poznał? — zagadnęła, gdy się ociągał z odpowiedzią.
Zeskoczył na ziemię, podał jej swą opaloną prawicę. Po zimnych jego rysach przemknął blask radości.
— Miałbym prawo zapomnieć, bo cztery lata nie była pani u stryja na probostwie. Dzień dobry, panno Julio!
— Rzeczywiście, kawał czasu! Przyjechałam przed tygodniem z Paryża[2] niespodzianie. Zastałam dużo więcej grobów i, żeby nie spotkanie z panem, wróciłabym bardzo smutna... Pan mi przypomniał młodość i Olechnę!...
Zamilkli na to wspomnienie. Po chwili zaczęła znów ona:
— Pamięta pan nasze wakacye, stary dąb i ów stos z ballady[3]!... Wzięłam z niego iskrę i poszłam bojować