Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/47

Ta strona została przepisana.

w świat... Ciężko było mi okropnie, ale to już minęło, a iskra nie zgasła, zachowałam ją, może nie tak świetną, ale ciepłą! A pan?
Ruszył ramionami.
— Niema co opowiadać. Zostałem za panią,
— Ej, nie. Stryj mi już wszystko opowiedział. Znam pana dzieje i szanuję. Dokąd pan jedzie?
— Do Skomontów. Macocha mnie wezwała.
— Dobrze, żem pana spotkała. Właśnie chciałam i ja prosić pana do nas. Mam interes.
Skłonił się w milczeniu.
— Pan wie, że jesteśmy w przyjaźni z Hanką. Jej to sprawa. Nie rozumiem doprawdy, czego oni wszyscy tak się boją pana. Bo ja, to nic, a nic.
— Pani zapewne nie ma nic w sumieniu przeciw mnie.
— A oni mają? No, może być, ale chyba nie Hanka.
— Kto milczy, potakuje.
— Zapewne, ale pan, jako sam małomówny, powinien mieć dla milczących pobłażanie. Zresztą nie spierajmy się. Hanka grzeszy brakiem cywilnej[1] odwagi, to fakt, ale pan pomimo to daruje, i pomoże.
— Czegóż jej brak?
— Ależ wszystkiego! Nie widział jej pan dawno?
— Od śmierci ojca.
— Jakto, trzy miesiące? Nigdzie, nawet w kościele?
— Parafia poświcka za rzeką. Nie miałem czasu przyjechać do siebie.
— No, to pan jej nie pozna. Cień został! Pomimo pozwolenia ojca, matka słyszeć nawet nie chce o jej naukach. Skonfiskowała jej pieniądze, rządzi sama folwarkiem, jej każe pracować w śpiżarni i oborze. Nie mogąc sama poradzić, Hanka wezwała mnie na ratunek,
— I cóż pani zrobiła?
— Zbuntowałam stryja, który od czasu, gdy go wyleczyłam z reumatyzmu, zachwycony jest moją medycyną. Tymczasem i jego przedstawienia nie pomogły, pani Czertwan nie chce dać pozwolenia,
— A pieniądze oddała? — wtrącił Marek spokojnie.
— Ale bron Boże!
— Uhm... musi mieć racyę — zamruczał.
— Dlaczego?
— Bo ich pewnie nie ma.
— No, to co będzie? — zawołała niespokojnie.
Swoim zwyczajem ruszył w milczeniu ramionami.

— A gdzie Hanka? — spytał po chwili namysłu.

  1. Cywilny — obywatelski, niewojskowy