Im bliżej strasznego brata, tem postępowała wolniej. Zbliżył się on o kilka kroków i z niebywałą serdecznością objął ją w pół i pocałował.
Wtedy dopiero podniosła nań swe śliczne czarne oczy i rzekła smutno:
— Ja wiem, żeś ty gniewny na nas — i słusznie!
— Nie o to chodzi! Ja nie obwiniam, a ty się nie tłómacz. Będzie na to czas. Śpieszno mi wracać i gadać nie lubię! Spotkałem pannę Julię Nerpalis i wiem, czego ci trzeba. Czy zgadzasz się na moją opiekę?
— Na wszystko, Marku! Oddaję ci Budrajcie i pieniądze, rób z tem, co chcesz, tylko mi dopomóż do wyjazdu. Wierzę ci nieograniczenie!
— Dobrze! Pójdę do matki i jeśli co zrobię, to pojadę prosto na plebanię. Będziesz na mnie czekać?
— Będę! Dziękuję ci stokrotnie.
— Niema jeszcze za co. Gdzie matka?
— Na ganku ogrodowym. Słyszała, żeś przyjechał, i czeka.
Pani Czertwan, od chwili wyprawienia posłańca do pasierba, była w ciągłym niepokoju. Rozmyślała, czy przyjedzie lub nie, co mu powie, jaką odbierze odpowiedź, układała brzmiące frazesy[1], miała nawet w zapasie przebaczenie i łaskawy powrót do jej salonów.
Szczęściem, dnia tego nie było gości, mogła spokojnie fantazyować[2].
Na odgłos jego kroków powstała żywo i podeszła na spotkanie.
Był, jak zwyle, w wytartej kurcie, juchtowych butach i bez rękawiczek; pomimo to, powitała go, jak najmilszego gościa.
— Siadaj, proszę! Ślicznie wyglądasz! Sąsiedzi nie mogą się odchwalić porządku w Poświciu!
— Cała moja zasługa, że właśnie nic nie zmieniam z dawnych urządzeń ojcowskich! — odparł, siadając na, przeciw niej.
— A u nas zły rezultat[3] ze zbiorów. Połowa spodziewanego ziarna, brak gotówki, jak nigdy.
— Muszą być większe rozchody.
— Zapewne! Choroba nieboszczyka, pogrzeb, podróże Wicia, żałoba! Przytem dawniej na całości można było utrzymywać rezydentów[4], teraz ciężko! A tu ich bez liku. Dyrgajtes, Juchno, ślepa kawiarka, panna Aneta!
— Ciotka jutro do mnie wyjeżdża!