— Na rany Pańskie! Coś tak blady? Śmierć spotkałeś gdzie, czy upiora? — zawołał, upuszczając łyżkę z ręki.
Marek nic nie odparł. Istotnie wyglądał strasznie. Trupio blady, z posiniałemi wargami i dzikim błyskiem w oczach.
— Zmordowałem się i zziąblem! — wymówił nareszcie, siadając ciężko u stołu.
— Masz, wypij wódki! Zaraz gotowa będzie wieczerza! Ze Skomontów wracasz? Czego chcieli od ciebie?
— Pieniędzy..,
— Oho, ho! Ma się rozumieć! Witoldek szumi! A dałeś?
— Kupiłem Żwirble!
— Wypij drugi kieliszek! Masz rozum! Ho, ho, zaraz znać, że to ja cię do chrztu trzymałem. Zasiejem tam żytka! Będzie chleb! Otóż i wieczerza: skosztujno kartofli ze słoniną. Jadłeś kiedy takie? Robak, nie zaglądać w garnki. Subordynacya[1], hołoto!
Ale Marek nic nie jadł. Napił się raz i drugi wódki, oparł łokciami na stole i milczał, jak grób.
— Co? Nie zakąsisz nic? — frasował się Ragis. — no, ho! musić w Poświciu na pulpetach się pasiesz! Trza to będzie skontrolować[2].
— Nie głodnym! Byłem na probostwie.
— Byłeś? A widziałeś czarną Julkę? zuch dziewczyna!
Marek kiwnął głową i spytał nagle:
— U Wojnatów dobre urodzaje?
— Nie wiem! Stary cholernik! Czepia się człeka i kąsa, jak mucha we wrześniu! Ciągle tam swary i krzyki, bo i dziewczyna nie milczy! Tego ciemięgę Grala zamęczają od świtu do nocy.
— A on co tam robi? — rzekł Marek obojętnie.
Ragis zamrugał oczkami filuternie[3].
Nie było odpowiedzi. Młody odwrócił twarz do okna i patrzał uparcie w ciemną noc. Kaleka sprzątnął wieczerzę, nakarmił swą trzódkę i, załatwiwszy mnóstwo drobnych gospodarskich zatrudnień, zapalił małą lampkę i wziął się do łatania starej uprzęży.
W okularach na nosie i z odstającymi wąsami kłuł szydłem, zawlekał dratwę i zawsze w dobrym humorze gwarzył z milczącym towarzyszem.
— Żebyś wiedział, com ja biedny miał z tą upartą szlachtą. Wojnat, duszka, zbuntował zaścianek, wzięli się