Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/58

Ta strona została przepisana.

Stary podniósł rękę z szydłem w górę i zrobił tajemniczą pauzę.
— A co? Może ja nie czarownik? Uwierzyli tedy wszyscy, bo trzeba takiego wypadku, że jednocześnie z tem zaczęły się klęski. U Feliksa urodziło się cielę z pięciu łapami, u Jana Arminasa piorun zabił wołu, no, i nareszcie stary Downar umarł. Mało mu się należało, bo miał sto lat i tyfus, ale zawsze mi usłużył. Szlachta w płacz, baby najśmielsze przybiegły do mnie, ale ja udałem, że nic nie wiem, i zamknąłem chatę.
Poszli do proboszcza, żeby mnie wygnał z kościoła, ale on ich wygnał z plebanii, no, i po tygodniu, gromadą oddali mi wizytę, przeprosili, przysięgli zgodę, tak że nareszcie zlitowałem się, z całą ostentacya pozbierałem bób, którego nikt tknąć nie śmiał, pomachałem znowu rękami, rozbiłem garnek i obiecałem im pomoc wielką i opiekę. Możem nie czarownik?
Dopiął celu Ragis i sprawił istny cud, bo Marek się uśmiechnął.
To go podnieciło, jako najwyższy tryumf dowcipu.
— Oho, ho! Cobym ja zrobił z mojem drewienkiem i bólami w kościach, żebym nie umiał czarować. Teraz, jak mi trzeba pomocy, to tylko huknę w ulicę, a hurmem lecą chłopaki i dziewczęta z kosami i sierpem. A Grenis to ze skóry wyskakuje, a jak się ociąga, to ja nic, tylko za garnek z półki, a parobek dygoce i pędem robi! Oho, ho! A myślisz, że po lubczyk do mnie w sekrecie nie zaglądają!
— A dajecie?
Stary filut zmrużył oczęta.
— Aha! Lubczyk? Zaraz ciekawy. Możeś i ty na to łasy? Co? Otóż nie dam tobie, bo nie warto! Pluń na marę!
Marek się żachnął.
— Nie bardzom ja amorliwy[1] — mruknął, i dodał po chwili: — Widziałem dziś nasze pole i ażem zdumiał, tak pięknie uprawne!
— To czarami, synku, czarami! Co? Ładne? Prawda? Oho, ho, ja wiem, że ty już myślisz sprawić mi na kolendę niebieski parasol i piękną fajkę! Ho, ho! Ze mnie frant, w pierwszy szereg z prawej strony! Ot, tylko się obejrzę, i czas mi o żeniaczce pomyśleć! Sprawię gody, bo u nas są już dostatki, a gospodyni zbywa!
— Ciotka Anna jutro przyjedzie. Oporządzim jej rano stancyjkę od podwórza!
— Panna Aneta! To, to, to! Niech cię uścisnę! Jak raz dobrana para! A toś ze świecą szukał!

Uśmiechnął się żartobliwie i cieniutko zaśpiewał:

  1. Amorliwy — kochliwy.