Zgodne to stadło i cicha chata:
Mąż kuternoga, a żona garbata!
Przestał żartować, a kiwając głową, zauważył:
— Poniewierali mego chłopca, poniewierali! Ot, i przyszła kreska na Matyska. Biedna panna Aneta! Nie dobro jej zmusiło rzucić faworytka Witolda! Alem jej rad, jak nikomu! Toż my tobie tu naczarujemy na współkę. No, kiedy tak, to jeszcze poczekam z żeniaczką jaki rok! Czego się śpieszyć?
Wziął się pilnie do roboty, ale milczeć nie mógł.
— A widziałeś tę chabetę[1] zagraniczną, co Witold kupił za tysiąc rubli? Budują stajnię, zaprowadzają wyścigowe konie. Niemiec kradnie, młyny woda popsuła i stoją, goście nie wychodzą z domu! Sądny dzień! A kto?
W szczelinie drzwi ukazała się rozczochrana głowa Grenisa. Respekt[2] dla czarodzieja i garnka nie pozwalał mu dalej się narażać.
— Gdzie pan kapral każe orać jutro? — zagadnął zamykając oczy, a otwierając szeroko usta, ku lepszemu słyszeniu chyba.
— W Żwirblach, rekrucie! — zakomenderował stentorowym[3] głosem Ragis.
— Tytuł wam przybył! — zauważył Czertwan, gdy się drzwi zamknęły.
— A cóż! Niech zna subordynacyę! Co kapral, to nie lada co! Ho, ho!
Dla rozmaitości zaczął gwizdać, gdy wtem Marek oczy podniósł i rzekł:
— Wezmę w arendę młyny u pani Janiszewskiej.
— A one ci na co?
— Wezmę komis dostawy mąki dla wojska.
Stary pomyślał i wąsa zagryzł.
— A Poświcie? — zagadnął.
— Dam rady! — odparł spokojnie Marek.
I pochyliwszy, się nad stołem, zaczął końcem noża coś na nim kreślić.
— Zarobię trzy tysiące rubli dla Witolda! — zamruczał w końcu, wstajac z miejsca.
Wieczór minął, zaścianek spał. Po krótkim czasie i w ostatniej zagrodzie zgasło światło; psy tylko ujadały i wicher jesienny wył ponuro.
Około północy zbudził się Ragis i posłyszał, że Marek nie śpi.