— Czy ci młyny chodzą w głowie? — spytał półsennie.
— Aha — zamruczał zagadnięty.
I stary znowu zasnął, ale Czertwan darmo zamykał oczy, próbował uleżeć. Nie mógł. Psy ujadały i wicher wył żałośnie; nie młyny go zajmowały, ale z uszu pozbyć się nie mógł nieznośnego dźwięku, jak zmory: — »Biedny pan Łukasz!«
Ledwie szarzało na dzień, porwał się z posłania i wyszedł cicho na podwórze.
Szron pokrywał ziemię, drzewa, dachy budowli, zimno było dotkliwe.
We drzwiach stajenki Grenis się krzątał, odmawiając pacierze, a od ulicy, na kamieniu, sie dział człek jakiś, plecami zwrócony do chaty.
— Grenis! założysz konie do wozu i pojedziesz do Skomontów zaraz. Powiesz tam pannie Annie, że jesteś na jej rozkazy. Rozumiesz?
— Rozumiem, panie kapral! — odparł wymustrowany sługa Ragisa i wykonał na lewo zwrot tak niefortunny, że się potknął i upadł.
Marek nie zważał na to, bo jednocześnie człek nieznajomy wstał i podszedł.
Był to Łukasz Gral.
— Niespodzianie przybyłeś? — rzekł po przywitaniu do Czertwana — ja się dawno wybierałem do Poświcia ciebie odwiedzić, czasu nie było.
Stali naprzeciw siebie. Jeden spokojny, chłodny, nieubłagany, z góry patrzył na drugiego, ten zaś zalękły skubał, róg surduta, przestepował z nogi na nogę, chrząkał i ledwie miał siłę mówić.
— Masz interes do mnie? — wyrzekł Marek.
— Mam prośbę.
— No, to mów.
— Czy ty nie masz nic przeciw temu, żem przystał do Wojnatów?
— Przystałeś? Jak? Za parobka?
Gral poczerwieniał zadraśnięty.
— Mam, Bogu dzięki, dosyć chleba u siebie.
— No, to na co im służysz? Z łaski?
Szlachcic wyciągnął palce ze stawów, spuścił oczy i jąkajac się, rzekł:
— Wojnat... o... o... obiecał mi... Martę!
— Ha, to racya do wysługi. I ona ci obiecała?
— Ona się ciebie boi — szepnął Łukasz.
— Boi? A mnie na co jej lęk? To brednie! Nie boi się ona, ale ty jesteś uczciwy, żeś przyszedł. Wczoraj myślałem, żeś złodziej.
— Słyszałeś? — zaczerwienił się chłopak.
Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/60
Ta strona została przepisana.