Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/61

Ta strona została przepisana.

Marek głową kiwnął.
— Ja ją tak strasznie umiłowałem! — skarżył się smutny młodzieniec — ale żebyś co rzekł, tobym sobie poszedł za góry i rzeki! Od wyrostka to kochanie w sercu noszę!
Czertwan milczał. Może i on równie dawno i równie głęboko kochał, ale słów nie umiał składać, ani się poskarżyć.
Przesunął rękę po oczach i zagryzł usta.
— Nie gniewasz się na mnie? Pozwalasz? — pytał prosząco Gral.
— Tyś prawy, Łukaszu. Idż z Bogiem! — zamruczał olbrzym.
Okienko chaty otworzyło się, wyjrzała uśmiechnięta twarz Ragisa.
Wystawił na powietrze klatkę z ptakami, obejrzał rozmawiających i zaśpiewał:

Aż tam bieży panna, panna, towarzyszu mój!
Puszczaj charta ze smyczy,
Niechaj pannę pochwyci,
Towarzyszu mój! Towarzyszu mój!


Zaścianek już wstawał do życia. Gral wyciągnął rękę do rywala[1], uścisnął podaną dłoń i wyszedł zgarbiony, pokorny.
Gdy Marek się obrócił, niktby nie poznał, że przed chwilą stracił to jedno, jedyne, co w życiu posiadał osobiście, wyłącznie dla siebie.


IV.

Zima nadeszła dziwnie lekka. Bywały śniegi i deszcze, potworzyły się odmęty, błota, ale do Bożego Narodzenia nie stanęły lody. Dubissa huczała wzburzona, nabrzmiała, a młyny mełły, turkotały na szczęście Marka, niosąc mu tyle pożądany grosz.
Jego samego nikt nie widział z tej strony. Siedm poświckich folwarków, trzy gorzelnie, dostawy zboża i mąki pochłaniały mu dni i noce.

A zresztą pocoby tam jechał? U Wojnatów myślano o weselu, czekano tylko końca adwentu; Ragis z ciotką pracowali, jak mrówki, a w Skomontach nie było nikogo. Parę razy macocha, przyciśnięta potrzebą, odbyła podróż

  1. Rywal — współzawodnik.