Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/64

Ta strona została przepisana.

ot, ja ci powiem, czemu nie przyjeżdżasz do Saudwilów! Wstyd ci przedemną!
— Przed wami? Za co?
— Boś mi coś ukradł!
— Ja?
— Aha! To się wie! A ja przyjechałem odebrać.
— Wiele mam cudzego, ale waszego, Rymku, nic!
— Masz! Ukradłeś mi lubczyk, co się suszył na kominie! — zawołał stary, grożąc palcem. — Co? może nie?
Młody potrząsnął głową.
— Jeżelim go miał, to i swój zostawiłem w Saudwilach. Na co mi on teraz?
— Aha! Doprawdy? To czasu nie masz odwiedzić nas starych, w Jurgiszkach siedzieć, to czas jest? Ho, ho, ho!
— Przecież lubczykiem pani Janiszewskiej nie traktuję!...
Ragis oczy zmrużył i ręce załamał.
— Oh, oh, oh! Tożto ludzie z tej strony zębów dostają? Patrzajcieno go! panią Janiszewską głowę mi zawraca! A toż ci się zdaje! Albo to panna Aneta nie umie położyć kabały? Wczoraj mi powiedziała: Markowi gody się gotują przez czyjąś śmierć, a na sercu mu szatynka! Aha! teraz się czerwienisz! Dopieroś poczuł, a jak cały świat paple, toś głuchy i ślepy? Myślisz, żeś kuropatwa, co dla bezpieczeństwa głowę chowa!
Marek istotnie zarumienił się lekko i chwilę milczał, namyślając się. Potem obojętnie ramionami ruszył.
— Język ludzki młyn na plewy! — zamruczał.
— A jam nie rad, jak ty między temi plewami! No, powiedz bez wykrętów: kochasz pannę Janiszewską? myślisz ją brać?
Czertwan głowę zwiesił i odparł głucho:
— Jedną kochałem i chciałem brać! Drugiej już nigdy nie zechcę! Ciotka niech lepiej położy kabałę, czy Orwidowie wrócą; to mi jedno na sercu! Zresztą nic!
— To żle! Wstyd mi za ciebie, bo po pierwsze, miałeś kiepski gust, a jeszcze kaduczniejszą masz naturę, że tego śmiecia żałujesz! No, to tak naprawdę nie zatańczę na tem weselu i ty swego nosa nam nie pokażesz?
— Przyjadę jutro.
— Wiesz co, lepiej dzisiaj pod moją eskortą[1]! Bo jutro gotóweś zagrzęznąć koło promu i nie dojechać! Ja to wiem po sobie! Kawaler kawalera rozumie!

Tak. Ludzie gadali cuda o ich stosunku, a oni jedni tylko o tem nie wiedzieli. Marek się obejrzał, zastanowił i cały tydzień nie odwiedził samotnic.

  1. Eskorta — świta, straż.