Na tradycyonalną[1] wigilijną wieczerze panna Aneta sprawiła mu sążnistego szczupaka z szafranem i starożytną »kutyę«, na zimno — obiecał przyjechać.
Nad wieczorem wybrał się tam pierwszą sanną, na zawrocie do Jurgiszek popędził konia. Czuł wyrzut sumienia, że mija to sieroctwo, opuszczone od wszystkich.
Nagle z wysady parobczak konny wyskoczył na drogę, spojrzał, i zatrzymał go zdyszanym głosem:
— Stara pani prosi na minutkę.
Zawrócił, nie mówiąc słowa.
Babka z wnuczką były, jak zwykle, same u stołu, nakrytego sianem.
Powitały go przeproszeniem.
— Pan zajęty, śpieszy do swoich. Chciałyśmy z panem opłatkiem się podzielić.
Ucałował ręce staruszki — błogosławiła go. Przed wnuczka głęboko się ukłonił — miała łzy w oczach.
— Nie mamy nikogo! — rzekła pani Janiszewska — rodzina niewielka i jeden przyjaciel, pan! Dlatego byłyśmy natrętne. Pan wieczerza w Poświciu?
— Jeśli pani pozwoli, tutaj — odparł po swojemu, krótko.
I został. Zapomniał o Ragisie i szczupaku, i plotkach ludzkich. Pod chropowatą powierzchnią dźwięczało w jego duszy szczere złoto. Około północy, gdy siedział milczący i słuchał kolendy, śpiewanej przez Jadwisię, nagle służąca ukazała się w progu.
— Przyjechał po pana ciwun[2] z Poświcia — oznajmiła.
Pożegnał się i wyszedł. Wójt dworski istotnie czekał go w sieni.
— Co się stało?
— Ja nie wiem, panie! Ktoś przyjechał pocztą i na gwałt kazano po pana jechać!
— Orwid — zamajaczało, jak gwiazda zbawienna, w głowie Czertwana. Nie pamiętał, by mu kiedy tak biło serce.
Wziął ciwuna na sanie i, o cudo, rozmawiał!...
— Wdiziałeś tego pana?
— A jużci! Cały dwór widział. Młody, cienińki, maleńki, z bródką! Musić to kupiec ruski. Jakościś ubrany, niby w spódniczce po kolana, i po rusku mówił z panem Sawgardem.
— Orwid! — brzmiało coraz radośniej w duszy Marka. Popędzał konie, leciał, jak do kochanki!