Wjeżdżając na dziedziniec, spojrzał w okna pałacowe. Były ciemne, jego tylko mieszkanie stało oświetlone.
— Czemuście pana tam nie wprowadzili? — zawołał zgorszony.
— Czyż ja wiem? — odparł wójt — musić tak chciał.
Stanęli pod gankiem. Marek wyskoczył, żywo otworzył drzwi.
Gość stał u stołu, na którym kipiał samowar, i zwijał papierosa, pogwizdując bez ceremonii.
— Dusza moja, a gdzież ten wasz uprawlajuszczyj? — zagadnął, nie oglądając się.
Markowi na ten głoś opadły ręce: prawie rozpacz przemknęła mu po twarzy.
— Kazimierz! — wykrzyknął.
Młody człowiek rzucił papierosa, podbiegł, objął go za szyję i począł ściskać i całować.
— Witaj, brat miły! Witaj! — wołał ze łzami w oczach. — Ot i ja przyjechał na rodzinę. Co? Ty mnie poznał? Ha? Wyrósł ja?
Marek obejrzał przyrodniego brata uważniej.
Wyrósł, zapewne, ale jakże się zmienił! Z ładnego młodego chłopca stał się człowiekiem chudym, bladym, obrzękłym, już trochę łysym, ze szkłami na wpadłych oczach. Jucht czuć od niego było, zmieszany dziwacznie z paczulą[1] i słodkawym dymem tytuniu. Atmosfera klubowej szulerni[2].
— Głos poznałem — rzekł starszy, obserwacye[3] chowając dla siebie. — Możeś głodny, zmęczony? Z daleka jedziesz?
— Z Rygi, brat miły! Szelma Witold ma ładną kochankę! Prosto duszka! Już ja się od lata zabieram jechać do was, zaraz po twojem piśmie, ale między tem wypadł interes! Nie było jak!
— Rad jestem, żeś wrócił nareszcie! Siadaj, proszę. Nie słyszałeś czego o Orwidach?
— Ani psa! Zbierałem sprawki najdelikatniej, ale bez żadnego skutku!
Ogrodniczek, pełniący zarazem funkcyę[4] lokaja Marka, przyniósł wieczerzę. Zasiedli do niej we dwóch. Gość zażądał wódki i pił kieliszek po kieliszku, paplając coś bez ustanku. Gospodarz podparł głowę łokciem i słuchał, coraz posępniejszy.
Stanął mu w pamięci ów wieczór jesienny, gdy po