Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/69

Ta strona została przepisana.

— Nie słuchaj, Mareczku, nie słuchaj! — wołała poczciwa kobieta, znosząc na stół różne specyały.
Zbyteczne było ostrzeżenie. Marek znał Ragisa, pozwalał mu wygadać się. Usiadł u ognia i w milczeniu grzał pokostniałe ręce. Z ulicy dobiegała aż tu kolenda, to znowu muzyka i tupanie u Wojnatów.
W tej chwili z sieni otwarto drzwi i ukazała się ospowata, przerażona twarz Grenisa; wedle regulaminu[1] — Proszę pana kaprala! Nieszczęście! — wyjęczał.
— Raportować krótko i wyraźnie! — zawołał gromko Ragis, wstając.
— Jakiśćić cudzy koń stoi między naszymi. Może złodzieje podrzucili, a może, uchowaj Chryste, złe się pokazało! — wybełkotał parobek.
— Jesteś gęś! — wrzasnął mu nad uchem ekskapral — nie mogąc śmiechu utrzymać, tak głośno, że chłopak otworzył oczy, spojrzał i zawstydzony uciekł czemprędzej.
— Poczciwy Grenis! — uśmiechnęła się panna Aneta.
— Co to poczciwy? — oburzył się kaleka — proszę powiedzieć: głupi! Ale kto tam przekona pannę Anetę? Ot, co znaczy opuścić swoich! Za złodzieja cię biorą albo złego ducha. Dobrze ci tak!
— Wczoraj nie mogłem być — odezwał się nareszcie Marek.
— Dlaczego?
— Bo Kazimierz przyjechał...
Starzy oniemieli z podziwu i radości. Po chwili dopiero zaczęły się wykrzykniki:
— Przyjechał — powtórzył Marek posępnie — ziemi dochodzi i pieniędzy. A jaki, zobaczycie sami. Ja nie poznałem.
— Czemuś go nie przywiózł? — spytali oboje razem.
— A jak? Kiedy spał. Wypił za wiele. Nie zrozumielibyście, co gada!
Zamilkli wszyscy troje owem ciężkiem milczeniem, co kryje zgrozę, ból i często serdeczne łzy. Jedzenie stało nietknięte, ognia nikt nie podsycał.
— Biedne dzieciątko — szepnęła staruszka i dodała coś niewyraźnie, może modlitwę.
Ragis brodę podparł pięścią i gryzł wąsy, wreszcie wzdrygnął się cały.
— Cóż będzie z tego? — spytał głucho. — Zostanie tu, czy wróci?
— Bóg wie — zamruczał Marek.

Panna Aneta złożyła ręce, wzrok zwróciła na obrazek

  1. Regulamin — zbiór przepisów lub rozporządzeń.