Przeniósł śpiesznie swą osobę na jednokonkę, forsownie ratując wojłoki ze śniegu. Ruszyli w stronę zaścianka.
Marek, wedle swego zwyczaju, o nic nie pytał, choć może raz pierwszy w życiu był czegoś ciekawy.
— A ja do ciebie jechałem — zaczął Kazimierz — czas wracać. Zasiedziałem się nad miarę. Gościli i poili, ale nie stoi[1] siedzieć bez potrzeby. Mamińka dała pud wędliny i jabłecznego sera. Biedna ona. Ciężko jej...
— Toż jest Witold... — wtrącił Marek.
— Co, on? Niedorośl[2]! Piwo szumi jeszcze! A jej cały kłopot — wyrzekł dobrodusznie Kazimierz i westchnął.
— Jak ja się obejrzał, tak i nic nie mówił o tym spadku. Poco dogryzać biedną kobietę? A ona, duszeczka, sama zaczęła ze łzami: »Ojciec dał Ejniki, to je weź sobie, mileńki. A pieniędzy to niema. Chorowałam, wzięła apteka. Święta kobieta! Dobyła z kufra precyozy[3] swoje i oddawała mnie na zastaw swoje ostatki. Aż mnie coś zaczęło klukać w sercu. Ledwie ubłagałem, żeby to przyjęła odemnie na podarunek. Bo i cóż, miły brat? Albo to mi życie te 5.000 rubli, albo matczyne szafiry i perły? Żonki nie mam, a cygance dać nie pięknie. Ot, wędliny to przyjąłem, bo to zakąska rzadka. Będzie czem druhów potraktować, jak wrócę.
— A Ejniki? — zagadnął Marek po chwili milczenia.
— Ejniki oddali. Oglądałem ich z Witoldem, ale trochę mieliśmy w czubie, to i niewiele widzieli. Koniak ma nasz młody, że prosto duszka!
Oblizał się z apetytem i zagadnął:
— A będzie tam u ciebie czem zakąsić?
Marek skinął głową i znowu badał:
— Cóż będzie z folwarkiem?
— Radzą oddać w dzieżawę! Nawet Żyda sprowadzili. Dawał sześćset rubli, ale ja się uparł na siedmset.
— Ja ci za niego dam siedmset — zamruczał olbrzym.
— Dasz? To i dzieło skończone. Ty gospodarz sławny! Zagospodarujesz, to będzie co sprzedać potem.
— Chcesz sprzedać? Nie zostaniesz na ziemi? — zamruczał Marek.
— Cha, cha! Jaki ty śmieszny! Na ziemi zostanę, bo do nieba wysoko!
— Jest jedna ziemia swoja, a tamta reszta, to wygnanie! Ja się pytam, czy znowu uciekniesz?
— Musze, miły brat. Mnie dzieło ziemię tutaj kopać,