kiedy tam czekają miliony, byle brać! Ot ja tobie powiem sekret: My we trzech założyli towarzystwo handlu z kirgizami! Prowadzim w stepy perkale, a bierzem bydło i szerść wierbluda[1]! Zarabiamy sto na sto. Na co mnie Ejniki? Co?
— Jak chcesz sprzedać, to daj mi pierwszeństwo — rzekł powoli Marek. — Teraz nie mogę, ale za parę lat zapłacę.
— Z zadowoleniem, duszeczka! Hu, krzepki mróz! Sława Bogu, że dojeżdżamy. Ciotuszka nakazywała, żebym do niej zajechał.
Sanki wbiegły w ulicę zaścianka i stanęły.
Przed nimi cała przestrzeń zatłoczona była końmi i ludem, kilkanaście instrumentów tworzyło hałas piekielny, kilkadziesiąt głosów śpiewało chórem.
— Co to? odpust? — zagadnął Kazimierz.
Marek nic nie odparł. Zjechał w bok, zatrzymał konia i patrzał.
Naprzód na saniach jechała kapela, gwarno i barwno, za tem drugi zaprzag, pełen strojnych dziewcząt i kobiet, potem kilkoro młodzieży konno, za nimi wreszcie parokonne sanie, wysłane wzorzystym kilimkiem, a na nich ładna, jasnowłosa dziewczyna i chłopak czarniawy, uśmiechnięci radośnie.
Dalej znowu sanie i konni, a wreszcie dziatwa pieszo, krzycząc i machając czapkami.
Korowód otarł się o Czertwanów, a Margas, rozgniewany wrzaskiem, zawył żałośnie.
Przeleciało to wszystko cwałem i znikło, nim się Marek zdobył na odpowiedź bratu:
— Wesele!
— Toż poznałem i sam... Nawet niczego sobie panna młoda! Znasz ich?
— Znam.
— To ty na swadźbę[2] jechał?
— Nie.
— A czemuż nie?
Nie było odpowiedzi. Marek konia zaciął, jak wiatr minęli zaścianek, wjechali do zagrody. Tam nie myślano o weselu.
Grenis w ogromnym kożuchu poił z wiadra sędziwą Białkę, gadając coś do swawolnego źrebiaka; Ragis z żydem szli od »swironka«[3], kłócąc się o cenę jakiegoś ziarna na sprzedaż, a panna Aneta z dziewką stały u drzwi chlewa, naradzając się nad sposobem zaostrzenia apetytu