apoplektycznych czworonogów, które już się o własnych siłach nie mogły podnieść.
— Pochwalony! — pozdrowił Marek.
— Na wieki! — odpowiedziano radośnie.
— Gościa przywiozłem!... — oznajmił, zsiadając.
Grenis otarł nos o rękaw i odprowadził konia, panna Aneta roztworzyła ramiona, a Ragis, widocznie nie rad z proponowanej ceny, pokazał Żydowi figę i wrota wymownym ruchem.
Nareszcie mógł Marek milczeć. Starzy opadli Kazimierza, jako niewinną ofiarę.
Olbrzym ostatni wszedł do izdebki, na kufrze panny Anety usiadł i, zwiesiwszy głowę, rozmyślał. Do rozmowy się nie mieszał.
Jak przez sen, brzmiały mu wyrazy: łagodny głos ciotki, łamana mowa brata, okrzyki Ragisa.
Nagle kaleka skoczył jak oparzony:
— Co? Wracasz? — zawołał gromkim głosem, stając przed Kazimierzem.
— A cóż? — zagadnął tenże, wytrzeszczając oczy zdumione, że go o to nawet pytać mogą.
Zapanowało głuche milczenie.
— To po coś tu jechał? — ozwał się wreszcie stary ponuro.
— Jakże po co? Pisał Marek, że ojciec umarł.
— No, to co? Już blizko rok, jak go pochowaliśmy...
— Aha! Czas leci, jak depesza po drucie! — westchnął Kazimierz.
— A na grobie jego byłeś? — wtrąciła delikatnie panna Aneta.
— Nie było kiedy, miła ciotuszka! Będę, jak drugi raz przyjadę.
Ragis zwrócił się na pięcie i zmierzył oczami swego chrześniaka.
— Marek! — zawołał ostro.
Zagadnięty podniósł głowę i wzrok ponury.
— Co ojciec chce? — spytał obojętnie.
— Toś ty nie był przy śmierci rodzica? Nie słyszałeś, co mówił?
Młody oprzytomniał, spojrzał po obecnych, domyślił się, o co chodzi, i rzekł:
— Co do mnie mówił, słyszałem i spełniłem.
— A co o nim mówił, to nie pamiętasz? Ho, ho! ma się rozumieć, nie tobie dali depozyt[1] i polecenie, ale tamtym, ale ty powinieneś dochować!
— Wszystko ja! — zamruczał niechętnie.
— A tak! — potwierdził Ragis gorąco. — Tobie trzeba
- ↑ Depozyt — rzecz powierzona na przechowanie.