było powiedzieć mu: Ojciec ci ziemię uchował i błogosławieństwo swoje zostawił, jeśliś mowy i wiary nie zapomniał. Bo mowa wielka moc, a wiara wielkie dobro! Czy tak, Kaziu? Rozumiesz ty mnie?
Kazimierz popatrzał na mówiącego przez swe szkła trochę błędnie. Z mrozu, pod wpływem nalewki ciotki, robiło mu się rzewnie na duszy, na płacz mu się zbierało.
— Tak, tak! — zaczął, wzdychając — wy pięknie mówicie! Ja znam! Ojciec święty był człowiek, że o mnie podłym pamiętał! Ja ciągle wybierał się wrócić i do kolan mu paść, ale czort przeszkadzał! Ale ja tam nie kradł i nie próżnował. Tyle wszystkiego, że hulał trochę. Ja nie zapomniał o was.
— To zostań, dzieciątko, z nami! — szepnęła panna Aneta, podchodząc do stołu i dopełniając mu kieliszek, po który on chciwie sięgnął.
— Nie mogę, ciotuszka, gołąbko, nie mogę, przysięgam! — zaczął, wychyliwszy specyał. — My sierść z wierbluda będziemy kupować, łój topić, ruble zbierać. Jak wrócę, to będę bogaty, jak Rotszyld[1], i wam dam, ile zechcecie, w podarku!
— To znaczy, ojcowskie błogosławieństwo nie dla ciebie! — rzekł Ragis, siadając ciężko na zydel.
Zrozumiał, że z tym człowiekiem nie było punktu wyjścia. Znowu ciotka dolała nalewki, aż Marek mrugnął na nią znacząco.
Kazimierz pił, krzywił się, spluwał i coraz gorzej plątał językiem.
— W Petersburgu takiej nie piłem; złotko, delicye[2]! Czemu ojca krzyż nie dla mnie? Ja czestny[3] człowiek. Ja jemu złoty pomnik postawię, sto mszy kupię! Ja nie zapomniał o swoich! Ale coś mnie durno[4]!
Zaczęła go czkawka dławić, zbladł bardzo, jakby miał zemdleć.
Zerwali się wszyscy.
— Ot masz! Jeszcze się rozchoruje! — zawołał Ragis.
— To nic, to nic! — szepnęła tajemniczo panna Aneta. Zanieście go do izdebki jegomości i połóżcie. To tak trzeba...
— Co trzeba? — badał stary, ale panna Aneta położyła palec na ustach i obejrzawszy się wokoło, dodała cichutko: