Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/76

Ta strona została przepisana.

— Ostatni on raz kieliszek miał w ustach. Dałam mu lekarstwa!
— Aha? — rozpogodziła się twarz Ragisa — to się wie! Tak, to zgoda!
Kazimierz jęczał okropnie, pot mu okrywał skronie. Marek wziął go jak dziecko na rękę i wyniósł z pokoiku. Kaleka poszedł za nim.
Wrócili po pewnym czasie, trzęsąc głowami.
— Czy bo nie za wiele na jedną osobę tego biebrzeńca[1]? — zagadnął Rymko.
— Ej nie! W samą miarę! — rzekła stanowczo.
— No, no, uchowaj Boże chrześcijanina od takiej miary i podobnego trunku. Panna Aneta ugościła go należycie!
— Długo mnie sumienie gryzło: dać, czy nie dać! Ale się dziś brat przyśnił i nie bronił! Sroga to choroba!
— Żeby mu jeszcze zadać dekoktu[2] na tę szerść z wierbluda? — zauważył Ragis — to także sroga choroba!
— Da Bóg radę na wszystko! — szepnęła starowina, sprzątając napitek leczniczy do kuferka.
Marek w tej chwili wyjrzał okienkiem. W dali orszak weselny wracał; jeszcze gwarniejszy i śpiewniejszy. Było już po ślubie.
Stary Wojnat pzzyjmował chlebem i solą, życzono długich lat i pomyślności, kapela grała do tańca...
Na Markowem podwórzu Margas zziębły zawył drugi raz, zawtórowała mu psiarnia Rymki i dusza Marka. Od wyrostka myślał o tym dniu i doczekał się go wreszcie. Sztuka była ta sama i scena znajoma, tylko personel[3] się zmienił — dla niego brakło tam miejsca!


V.

Wysoko na niebo wzbiły się skowronki i wolały na alarm do roboty.
Z dworów i wsi, jak z mrowisk, wyległa szara rzesza pracowników, rozeszła się po polach, zahuczała gwarem, zatętniała ziemia ruchem.
Pergrubia, żmujdzka bogini wiosny, szła rozłogami, i rzeką, i lasami, uczyła ptaki śpiewu, kwiaty rozkwitu, odziewała szare niebo w błękit, pola w zieleń, aż wreszcie spoczęła na wzburzonych falach Dubissy i pędziła do odwrotu resztki kry zimowej.

  1. Biebrzeniec — ziele lecznicze
  2. Dekokt — odwar, lek
  3. Personel — zespół osób.