— Czy przyjdzie? — zamruczał człowiek zgnębiony.
Dąb się zakołysał, jakby gniewny.
— Widziałeś ty, człowieku efemerydo[1], takie lody, których marzec nie stopi? widziałeś ty pola, których Pergrubia nie obudzi?... Dziesięć wieków stoję i wiem, że wszystko mija. Kto silny, najgorsze wytrzyma...
Księżyc wszedł i oświecił w pełni podniesione oblicze samotnika.
Ostre rysy wygładzały się stopniowo, wyprostował się hardo.
— Wytrzymam... — rzekł półgłosem.
W tej chwili pies zawarczał. Człowiek, jakby złapany na uczynku winy, nieufnie się obejrzał, czapkę wcisnął na oczy i zbiegł szybko ścieżyną ku wybrzeżu. Na wodzie pluskało wiosło i jakiś śpiew pobożny biegł z falą.
Po chwili nad rzeką rozległa się żmujdzka rozmowa w krótkich pytaniach.
— Kas tian? (kto tam?).
— Asz esti, pone! — odparł głos poświckiego ciwuna. (Ja jestem, panie).
— Ko nori — zagadnął Marek niespokojnie. — (Czego chcesz?).
Czółno przybiło do brzegu. Chłop, zamiast odpowiedzi, podał mu na czapce kopertę z depeszą i czekał dalszego rozporządzenia.
Czertwan otworzył zdziwiony. Kto mógł mieć do niego tak pilny interes?
Przy świetle księżyca i fajki odczytał lakonicznych słów sześć:
»Orwid jest, list w drodze. Anna Czertwan«.
Markowi pociemniało w oczach, potem zaczął dygotać, jak w febrze: zdawało mu się, że go grom trafił, a serce biło, biło coraz szaleniej.
— Orwid jest! — powtórzył radosną wieść dąbrowie, rzece, niebu i zdziwionemu ciwunowi, który dawno zapomniał, że Poświcie miało innych panów.
— Co pan każe? — spytał głupkowato.
— Ruszaj! — zakomenderował, wskakując do łódki i chwytając drugie wiosło.
Margas, zapomniany, skomlał żałośnie, aż straciwszy nadzieję powrotu pana, rzucił się wpław za nim, ale Marek o niczem nie pamiętał.
— Orwid jest! jest! jest! — śpiewało mu w duszy, jak hosanna.
- ↑ Efemeryda — istota lub zjawisko, szybko przemijające bez śladu; tu odnosi się to do krótkowieczności człowieka w porównaniu z odwiecznym dębem.