masz list, ale zawołaj chyba Maryni, bo my obydwa nie do angielszczyzny.
Marek spłoszył czułą parę w salonie. Panna Marya wstała natychmiast na wieść tę tak pożądaną, Kazimierz na handlowym wydziale niegdyś studyował obce języki, ofiarował się też z pomocą.
List był pisany dużem, wyrażnem pismem, mniej więcej następującej treści:
Szanowny Panie! Dowiedziałem się od panny Czertwan w Paryżu, że w pana ręku znajduje się główny zarząd interesów świętej pamięci Kazimierza Orwida. Korespondencya jest powolna i trudna, wysyłam tedy do pana dziecko Kazimierza Orwida. Taka była jego wola w razie odkrycia śladów spuścizny. Wedle zapewnienia panny Czertwan, trafiam do uczciwego człowieka, to też z całą wiarą upraszam o pomoc sierocie. Dziś odpływa do Libawy niemieckim statkiem »Aurora«, list mój uprzedzi ją tylko na dni parę. Baz jeszcze polecam ją pańskiej opiece Marwitz«.
— To panna? — zagadnął Jazwigło.
— Widocznie — odparła córka. — Nieprawdaż, panie Kazimierzu? Stoi wyraźnie »she«[1] i »her«[2] wszędzie.
Jeszcze raz oboje tłumacze pochylili się nad listem. Musnęli się włosami o skroń, poczerwienieli i czytali bardzo długo. Ale nikt się o nich nie troszczył.
— Jechać do Libawy? — spytał Marek, patrząc na zegar ścienny,
— I czego? — zreflektował[3] stary — rozminiemy się w drodze, broń Boże! Dojedzie sama do Kowna. Ho, ho! Amerykanki to rezolutne[4] niewiasty. Nie pamiętam, jaki to był tytuł jednej powieści, którą kiedyś czytałem. Była tam mowa, jak jedna kobieta z Ameryki połykała żywe węże. Nie przypominasz sobie, Maryniu?
— Co takiego, ojcze?
— No, o tej kobiecie, co to węże jadła. Ale nie, ty bo nie możesz pamiętać. Zdaje mi się, że to jeszcze czytaliśmy z nieboszczką.
— To już chyba dotychczas z mody wyszło — zauważył Marek. — My teraz we wszystkiem stoimy za Ameryką. Może już czas na dworzec?
— Zwaryowałeś? Dziś nie warto wcale jechać. Trzeba obliczyć dni. Pokażcie, państwo tłómacze, datę listu. Żeby tylko, broń Boże, okręt się nie rozbił...
Marek zzieleniał. Nie czekał obliczenia, czapkę porwał i poleciał na kolej. Boże, Boże, czy też ci Orwidowie odłą-