Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/91

Ta strona została przepisana.

czą się kiedy od jego losu, dadzą mu chwilę spokoju i wczasu. Te ostatnie chwile oczekiwania dobijaly go moralnie i fizycznie. Nabierał on do nazwiska tego nienawiści.
Brakowało pół godziny do przyjścia pociągu. Zaczął chodzić z końca w koniec platformy, wyglądając całą siłą wzroku obłoczka pary na horyzoncie[1]. Plant się bielił prosto, jednostajnie, bez końca, zda się. Długo był pusty i równy, wreszcie zamajaczyła plamka ciemniejsza, żelazny potwór szedł, witany gwarem, gorączkowym ruchem, gwizdem sygnałów, stukiem monotonnym depesz w biurze. Marek stanął i czekał z mocno bijącem sercem.
Co mu przyniesie ten kłąb dymu? Wybawienie, czy jeden więcej zawód?...
Pociąg wtoczył się majestatycznie w obręb dworca. W oknach ukazywały się twarze różne, nieznane, szedł wzrokiem za kapeluszami kobiet, jakby się spodziewał zobaczyć gdzie znak jaki, imię Orwidów wypisane na twarzy. Mijały go, znikały, aż nagie w ostatniem oknie mignęła malutka czapka ryskiego studenta, z barwami stowarzyszenia.
Czapkę tę właściciel wzniósł nad głowę i, wychylając się, powitał Marka homerycznem[2] kichnięciem. Był to delikatny żart właściciela Skomontów.
Marek obojętnie kiwnął głową. Przyjazd Witolda był gorszy od zawodu. Czuł w powietrzu umizg do pugilaresu.
Morgen![3] — powiedział student po niemiecku, skracając wyraz do minimum[4] — Co to? Na wojaż się wybrałeś? Nie straszno ci, tak daleko od domu? Pilnuj się, żeby cię nie zamienili!
Zaśmiał się sam ze swego konceptu i zniknął z okna, bo pociąg stanął. Po chwili ukazał się na platformie. Szczupły, drobny, ubrany bardzo kuso i obciśle, z cygarem w ustach i zuchwałym cynizmem[5] w zmęczonych oczach, szedł niedbale za tragarzem z laseczką w jednej ręce, a drugą prowadząc za obrożę czarnego pudla. Nucił pod nosem niemieckiego walczyka i zaglądał impertynencko[6] w oczy kobietom: Wyzywał, zda się, do skandalu.

Marek dawno odszedł. Górując nad tłumem, rozglądał się na wsze strony. Szukał Amerykanki; podsłuchiwał rozmowy, ścigał wzrokiem każdą młodą osobę. Daremnie! Platforma się opróżniała, tłum ginął w czeluściach bufetu,

  1. Horyzont — widnokrąg.
  2. Homeryczny — potężny.
  3. Morgen (skrócone: Gut Morgen) — dzień dobry (niemieckie).
  4. Minimum — najmniejsza konieczna ilość (łacińskie).
  5. Cynizm — bezwstyd.
  6. Impertynencko — zuchwale.